piątek, 25 października 2013

Pokieruje twoimi krokami...

Zanim napisze wam co się wydarzyło, musze wspomnieć, ze kilka miesięcy temu gdy bylam jeszcze w Rwandzie moi ulubieni pastorzy z Warszawy zadzwonili by mnie wesprzeć i zamienic ze mna pare slow. Pod koniec konwersacji Iza powieziala jedno zdanie które było bodźcem by zrobić krok na który nigdy nie miałam odwagi. Od lat bowiem marzyłam by pojechać do szkoły misyjnej w Mozambiku, jednak jej koszt powodowal, ze marzenie to nie było dla mnie osiagalne. Zwlaszcza teraz, gdy nie mam możliwości odlozyc pieniędzy, zyje bowiem dniem, na bieżąco wierząc ze Tata zaopatrzy, wydawalo mi się absurdalnym porywac się na cos na co nie mam finansów…hahaha wlasnie sobie zdałam sprawę w jakim absurdzie zyje ☺ Tak czy inaczej Iza powiedziała zdanie, które natchnelo mnie nadzieja i sprowokowalo by zrobić cos irracjonalnego. „Daj Bogu szanse i wyślij aplikacje do Mozambiku”. Nie przedluzajac tej historii, dalam Tacie szanse i wyslalam aplikacje mimo tego, ze nie mialam nawet grosza na czesne które uwierzcie mi jest wysokie.
Ku mojemu zdziwieniu moja aplikacja została rozpatrzona pozytywnie i wyslano mi zaproszenie do szkoły z informacja, ze w ciągu 10 dni mam zaplacic depozyt w wysokości 200 dolarow, których w tym czasie nie miałam. Dnia 9, trzy kanadyjki podeszly do mnie i daly mi kopertę mowiac, ze Bog powiedział im zupełnie niezależnie, ze maja mnie blogoslawic taka a taka kwota…i jak się domyślacie była to kwota depozytu. Tak na marginesie, czy to niesamowite i przerazajace jednoczesnie, ze Bog mowi do ludzi :) Przez kolejne tygodnie modliłam się o cud, ale w międzyczasie tyle rzeczy się dzialo ze nie miałam za bardzo glowy by stresować się tym, jak zaplace reszte pieniędzy. Poza tym, Tata dal mi slowo z Biblii, które wiedziałam ze w nadchodzącym czasie będzie pochodnia dla moich stop. Powiedzial mi, ze moje serce obmysla droge ale ze On pokieruje moimi krokami. Przykleilam się do tych slow i zylam „dzisiaj”. Termin zaplacenia za czesne dobiegal końca a ja wciąż nie miałam pelnej kwoty, nie wpominajac o podrozy do Mozambiku i innych wymaganych wydatkach. Moje serce jednak bylo spokojne, bez paniki, która w takich chwilach lubi się odzywac. Wiara nie bylam w stanie zobaczyć jak w kilka dni mogłabym być w posiadaniu takiej kwoty, wiec bez zalu i z radoscia zaczelam obmyslac droge powrotna do Kisumu. Wierzylam, ze gdziekolwiek wyladuje, to Tata pokieruje moimi krokami…ufam mu! Ogladajac się wstecz na moje zycie, wiem ze jest godny zaufania i ze nawet gdy nie rozumiem i do końca nie widze sensu, to Jego plan jest trwaly, najlepszy! Jestem pewna ze uczniowie Jezusa tez nie rozumieli i nie widzieli sensu w Jego śmierci gdy został ukrzyżowany… jednak Jego smierc i zmartwychwstanie nadaly sens mojemu zyciu ;) Nawet dzień czy dwa przed terminem rozmawiałam przez telefon z moja psiapsiolka (tak psiapsiolka ;)) o tym ze wracam do Kenii i ze może to po prostu jeszcze nie czas na Mozambik, i wierzcie mi nie było w tym ani krzty zalu, wręcz przeciwnie. Bylam wdzieczna Bogu, ze przygotowal moje serce na ten moment. I tego tez wieczoru, ktorego rozmawiałam z Dorotka, wydarzył się cud, ktory zmienil wszystko. W ciągu chwili…bo była to chwila, Tatus zaopatrzyl mnie w finanse na czesne. Bylam tak zaskoczona i podekscytowana ze tej nocy nie bylam w stanie spac. Wciąż nie miałam pieniędzy na podróż, wizy i ubezpieczenia ale nie martwiłam się tym za bardzo, bedac wlasnie świadkiem Bozego działania. Na drugi dzień sprawdzilam poczte i tam czekal na mnie kolejny przełomowy mail z Mozambiku, w którym z radoscia poinformowano mnie ze zdecydowali się dac mi 50% upustu na czesne…hahahahah, wiecie co to oznaczalo…reszta potrzeb została sfinansowana. W miedzy czasie Piotrek z Ugandy podarowal mi leki malaryczne – dokładnie tyle ile potrzebowałam na 3 miesiace. Czyz to nie jest cudowne… dodaje tego posta już z Pemby. To się dzieje naprawdę i zapewniam was ze nawet palcem nie ruszyłam by być gdzie jestem…no może raz gdy wypelnilam aplikacje i kliknelam „submit”. Bog naprawdę jest az tak dobry i az tak zainteresowany życiem codziennym czlowieka!!! I tak bardzo się ciesze ze większość z was, moich wiernych czytelnikow, mnie zna, mam bowiem nadzieje, ze wzbudzi to w was apetyt na więcej Jezusa w waszym zyciu! Zycie z Bogiem jest dla zwykłych ludzi którzy wierza Niezwyklemu Bogu i to dzięki tej wierze, mimo slabosci, ci przeciętni ludzie maja nieprzeciętne zycie.

p.s. wybaczcie brak polskich liter ale korzystam z komputera ktory takowych nie posiada ;)

Uganda

Pozegnanie w Kisumu było dosyć emocjonalnym przezyciem dla wszystkich. Na stacje autobusowa odwiozło mnie około 20 osob i to tylko dlatego ze więcej nie zmiescilo się do busa który mnie odwozil na dworzec. Lzy, piękne słowa i liściki…z mojej walizki zaczynają się wysypywać kartki, karteczki i karteluszki których nie potrafie wyrzucić… Nocym autobusem udałam się do Kampali. Dotarlam bardzo wczesnym rankiem bo około 5 wiec przez kilka godzin czekalm w poczekalni na rodzine Kalume i Paule (wolontariuszke z Polski, która poznałam podczas pierwszego pobytu w Ugandzie) którzy mieli mnie zgarnąć i dalej wszyscy razem udalismy się do Kyenjojo. Dobrze było wrocic do tego miejsca, i przede wszystkim do tych ludzi. Kalume sa drogimi mi przyjaciolmi…miała duza radoche poznac ich slodka corcie, która musze się przyznać schrupałabym na sniadanie.

Hanka ;)
Przez miesiąc który tam spedzilam, glownym zadaniem dla mnie i Pauli było zajac się korespondencja do sponsorowanych dzieciakow (dostarczanie listow, paczek i pomoc w odpisywaniu listow do sponsorow) a także masowa produkcja kartek swiatecznych. Co prawda do grudnia jest jeszcze pare miesięcy, ale uwierzcie mi ze proces ten (kartki swiateczne dla sponsorow) potrzebuje tych miesięcy na zrealizowanie. W tym samym czasie w Kyenjojo było kilku innych wolontariuszy: Joel, inteligentny młodzieniec, który glownie nadzorowal projekt budowlany w Kaihurze, Andrzej, niezwykle pomocny człowiek i jak dla mnie kraina lagodnosci, Pawel, sluga Bozy, pelna entuzjazmu dusza towarzystwa i Madzia która jako ostatnia dotarla do tej ekipy. Nigdy nie poznałam tak zdrowej i zorganizowanej osoby, jej apteczka miescila w sobie wszystko co mogloby się przydac lub nawet nie ale na wszelki wypadek ;)…wielka dla mnie inspiracja. Dobrze było mieć każdego z nich w otoczeniu…kazda osoba tak rozna od drugiej, ale w tej roznorodnosci była jedność, która wierze można znalezc tylko w Tacie. Dobrze było znowu porozmawiać po polsku, i chociaż dla tych, którzy nie spędzili więcej niż kilku tygodni w obcojezycznym kraju będzie to totalna bzdura, to jednak przyznaje, ze czasami ciężko mi było wyrazić się polskim słownictwem. Były dni kiedy miałam wrażeni, ze czas jakby zatrzymal się w miejscu, ale może tylko dlatego ze naprawdę zwolniłam po galopie w Kenii.
Jedna z rzeczy o której musze wspomnieć pisząc o Ugandzie jest paczka ktora wyslala mi moja mamutka. Wyobrazcie sobie podekscytowanie dzieciaka, gdy podczas wycieczki szkolnej zajezdza do McDonalda…obraz nabierze sensu gdy przeniesiecie się w lata 90`- to obraz mnie gdy odebrałam paczke z poczty bez znaczkow. Nowe gacie i podkoszulki, które były mi rozpaczliwie potrzebne, gdyż bieżące, po recznym praniu i palącym sloncu Afryki były w opłakanym stanie, vanish, zapas lekow i paluszki juniorki – paczka niczym skrzynia skarbow. Dzieki mamus – jesteś najlepsza.
Przez caly ten czas pytałam Taty co dalej i gdzie dalej… i co nastapilo dalej już w następnym poscie ;)

Kenia

Pakowanie, rozpakowywanie…co w zasadzie nie jest takie pracochłonne a już na pewno nie czasochłonne, zwyczajnie bowiem oznacza otwarcie mojej jedynej walizki w ktorej przeworze caly mój dobytek. Autobusy i rozne inne pojazdy 4 i 3 kolowe, hotele i sierocince, czyste lozka i szare koce z karaluchami...jakies 10 lat temu ktos mi powiedzal, ze przyjdzie czas kiedy bede zyla na walizce...nie pamietam tylko czy powiedzial jak dlugo. Wiekszosc czasu nie dokucza mi ten mobilny styl zycia, spostrzegam go jako przygode, przywilej i radosc, wiem ze jestem we wlasciwym miejscu, podazajac za wlasciwa Osoba. Czasami jednak wzdycham do czasow 4 scian, swojego lozka, cieplego przysznnica, pralki, ubran ulozonych w szafie i dobrej kawci. Ostatnie kilka miesiecy charakteryzuje sie przemieszczaniem z kraju do kraju, z miasta do miasta, zalatwianiem rzeczy o ktorych nie mam pojęcia i ku mojemu zdziwieniu z sukcesem, byciu odwazna, albo glupia w zaleznosci jak spojrzysz na plywanie w jeziorze Wictoria, w ktorym poza roznego rodzaju insektami , wezami i rybami , kapiel zarzywaja hipopotamy. Kazdego dnia jestem wdzieczna Tacie za opieke jaka mnie otacza podczas tych wszystkich wojarzy...jestem przekonana ze nie raz i nie dwa uratowal mnie. W Kenii, mimo dziesiatek ugryzien komarow na calym ciele (przy jeziorze jest ich masa) i braku lekow malarycznych nie zachorowałam, chociaż podczas tego czasu okolo 7 osob w moim otoczeniu przechodzilo malarie. Boza laska jest lepsza niz zycie...z kazdym dniem lepiej rozumiem te słowa, a doswiadczanie ich sprawia ze pragne Jego laski bardziej niz zycia.
Po opuszczeniu Rwandy planowałam udac się tylko na kilka dni do Kenii a potem do Ugandy. Czas ten jednak wydluzyl się do ponad 2 miesiecy. W sierocińcu gdzie się znalazłam jest ponad 100 dzieciakow. Nie wiem jak ubrać w słowa co tam przezylam, ale bliskość i milosc tych dzieciakow była dla mnie pocieszeniem po wydarzeniach jakie miały miejsce w Rwandzie. I chociaż nigdy nie zapomnę moich championow z Nhoto (rodziny nie da się wymazac z serca) to jednak dużo latwiej było mi zniesc bol rozstania w miejscu które zapraszalo mnie do czegos nowego. Poza grupa przedszkolakow które sa cudowne, wszystkie dzieciaki mowia bardzo dobrze po angielsku. Ha, alez cudownie było moc poznawać się nie tylko przez jezyk migowy, obserwacje i patrzenie sobie w oczy, ;) ale pry pomocy slow. W domu tym jest duza liczba nastolatkow, którzy stali się drogimi mi przyjaciolmi. To w jaki sposób sie mna zaopiekowali przerosło moje wyobraznie. Czulam się blogoslawiona ich miloscia, a pomysly jakie mieli, ich problemy i pytania dnia codziennego przypominaly mi moje lata wczesnej mlodosci. Pokochalam ich od pierwszego dnia i już nie mogę się doczekać gdy zobaczę ich ponownie. Poza pomaganiem przy bieżących projektach, pomagałam w kuchni, robiłam studium biblijne z chętnymi, zajecia i gry z dziecikami, a gdy nasza pielegniarka wrocila do UK, wraz z Lisa zajelysmy się pierwsza pomocą, która wydawalo się była potrzebna komus każdego dnia. Inspirowanie tej młodzieży i oglądanie jak nadzieja i wiara rodza się w ich sercach była moim największym przywilejem.
Moja ulubiona fota z Kenii
W miedzy czasie mojego pobytu w Kenii, pojechałam do Nairobi spotkać się z Mirka i jej nowo narodzona ksiezniczka – Hania Grace Kalume. Po dniu w stolicy, pojechalysmy autobusem do Mombasy, by tam spotkać się z Henrym (mezem Mirki). Przez ten czas zatrzymalysmy się u jego rodziny, która jest niezwykle goscinna. Niedawno dostałam od nich zaproszenie na Swieta grudniowe. To był pierwszy raz, gdy w końcu zobaczyłam ocean Indyjski i nie zawiodłam się jego widokiem. Piekne plaze i turkusowa czysta woda, cudownie było spacerować brzegiem i po prostu odpoczywać. Po Mombasie, na jeszcze dwa dni pojechałam do Nairbi a potem z powrotem do Kisumu zrobić dzieciakom niespodzianke. Wszystkie myslaly ze pojechałam już do Ugandy wiec radość była wielka gdy niespodziewanie wyskoczyłam z busa ☺ Taka to była przygoda w Kenii…niezapomniana, pouczajaca, piekna…

p.s. Wybaczcie mi pisownie ale korzystam z komputera ktory nie ma polskich znakow ;)

Import Eksport

Pod koniec czerwca opuscilam Rwande. Moim zadaniem bylo eksportowanie „Customer care” (sierocincowy bus) zapakowanego po brzegi materialami szkolnymi, ubraniami butami itp z Rwandy do Kenii, do nowo przejetego przez Victory International sierocinca. Zanim wybralam sie w ta podroz wydawalo mi sie prostym i wygodnym podrozowanie z Rwandy do Kenii walsnym busem zamiast transportem publicznym. Po dotarciu jednak do pierwszej granicy Rwanda/Uganda zmienilam zdanie. Przez 15h trzymano mnie, papa Jo ktory byl kierowca i jego brata Johna, ktory robil w tej podrozy za mechanika, na granicy, podajac mase argumentow dlaczego bus nie moze opuscic kraju. Koniec koncow trafilam do glownego menazera biura granicznego ktory maglowal mnie przez kilka godzin, zadajac pytania z ktorych w wiekszosci nie mialam pojecia co odpowiedziec. Boza przychylnosc jednak byla ze mna i po 15h pan menadzer stwierdzil ze wciaz mam braki w papierach ale pozwoli mi jechac dalej...hurrrra towarzyszylo mi przez pierwsza godzine. Nie zajechalismy za daleko bo jedyne kilkaset metrow, przejezdzajac na strone ugandyjska. Tam moja cierpliwosc byla wystawiana na kolejne kilka godzin...ale udalo sie i kolo 22.00 wjechalismy na teren Ugandy. Cala noc jechalismy, chcac nadrobic stracony czas na granicy, a kolo poludnia dnia nastepnego dotarlismy do Malaby granicy Ugandy z Kenia. Tutaj spedzilam kolejne 24h walczac z wiatrakami. Po kilku godzinach chodzenia od jednej osoby do drugiej z jednego biura do drugiego, nabylam wiele nowych znajomosci. Dojechalam juz tak daleko ze bylam zdeterminowana dzwonic nawet do Dyrektora spraw jakosci z Nairobi byle tylko zakonczyc moja misje z sukcesem. W moim telefonie pojawilo sie wiele nowych kontaktow z czego przyznaje dzisiaj juz nie wiele kojarze, ale w czasie tych 24h bylyby one moimi darmowymi numerami do przyjaciela. Dnia trzeciego tej szalonej wyprawy pojawil sie na granicy Derryl, dyrektor sierocinca w Kisumu, aby przejac cala procedure importu pojazdu do Kenii. Moja rola sie skonczyla, wyczerpana ale szczesliwa po trzech dniach swiecenia oczami i przejechania dwoch krajow, dotarlam do koncowej stacji tej podrozy – Victory Childrens Home w Kisumu, Kenia.

sobota, 15 czerwca 2013

Bez tytułu ;)

Dni mijają, sierociniec zamienił się w „miasto duchów”, zwłaszcza teraz kiedy dzieciom zaczęła się znowu szkoła. Zazwyczaj nie było chwili by z zewnątrz nie dobiegał mnie odgłos śmiechu, płaczu, żywej rozmowy, albo nawoływania kogoś tak długo i tak głośno że poza zainteresowaną osobą wszyscy inni słyszeli. Teraz do południa jest tu tak cicho i spokojnie...
Na przestrzeni tygodni udało mi się odwiedzić kilka dzieciaków w Kigali – mieliśmy świetny czas razem, rozmawiając o przyszłości i wspominając przeszłość. Innego dnia wraz z Rugambą, który mieszka teraz bardzo blisko nas, powędrowaliśmy by odwiedzić Joselyne, która mieszka jak myśleliśmy nie tak daleko. W pierwszych minutach wędrówki, zdobywając pierwsze wzgórze, dołączyli do nas Kaleb i Kiara (dzieci dyrektorów). Spacer ten zamienił się w prawie 3 godzinną wyprawę przez wzgórza i doliny. Ależ ja lubię takie wyprawy, zawsze czuję w powietrzu przygodę. I ta byłaby idealna gdyby nie drobny szczegół, że Joselyne nie było w domu ani w jego pobliżu. Jej babcia zaprosiła nas do środka, pokazała miejsce gdzie dziewczyna śpi. Chociaż była nieobecna, cieszyłam się że mogę zobaczyć gdzie mieszka. Wieś ta (3 chatki na krzyż)jest w totalnym buszu w pięknej dolinie. Nie ma w pobliżu żadnej studni dlatego jedyną wodą jaką tam mają to deszczówka, lub maluteńki strumyk spływający z wzgórz. Zbliżając się do domu Joselyn, mijaliśmy dziewczynkę, która nabierała wodę do butelki używając jako lejek kawałka liścia bananowca. Z jednej strony byłam zachwycona , przyrodą, spokojem jaki panował w tej małej wiosce w dolinie z dala od głośnego świata cywilizowanego– krajobraz był zachwycający, atmosfera bajkowa...ale czy takie też byłoby życie. Jestem w stanie wyobrazić sobie życie bez tych wszystkich udogodnień technicznych ale jednak brak dostępu do podstawowych rzeczy jak prąd czy woda wydaje mi się na dłuższą metę ciężki do zniesienia... hehe pisząc to przyszło mi na myśl „Nigdy nie mów nigdy...” Część starszych dzieci dzwoni do mnie z numerów swoich krewnych, a w zasadzie puszcza mi strzałki z nadzieją że oddzwonię. Zawsze oddzwaniam i mam wielką frajdę słysząc je po drugiej stronie słuchawki. Raz zadzwonił do mnie Manani, chłopiec który praktycznie w ogóle nie mówi po angielsku, ale z jego słabym angielskim i moimi kinyarwanda wyraziliśmy swoją radość.
W międzyczasie żyję z pozostałymi 18 dzieciakami. Coraz więcej czasu spędzam z Cody, który niedawno miał 7 ataków epilepsji w ciągu doby, co spowodowało utratę słuchu i totalną utratę rzeczywistości. Przed atakami, Cody był upośledzony, ale teraz jest zupełnie wyizolowany w swoim małym świecie, gdzieś daleko stąd. Czasami kiedy zastanawiam się co ja tu mogę zrobić, w uszach dźwięczą mi słowa Jezusa „cokolwiek uczynicie dla tych najmniejszych, mnie uczynicie” Hmm ewangelia nie jest tak skomplikowana jakby się wydawało...czasami chciałoby się głośno, tłumnie i spektakularnie a tymczasem jej moc często przejawia się w chwili, jeden na jeden, w ukryciu, w zwykłym przytuleniu dziecka. Dla zachęty powiem wam, że po kilku tygodniach Cody odzyskał słuch i chociaż wciąż nie czai co się do niego mówi, wciąż dryfuje gdzieś daleko stąd, to dużym progresem jest fakt, że reaguje na dźwięki.
Cody
Jednej niedzieli ja i papa Jo pojechaliśmy do szkoły z internatem, odwiedzić Arown, naszego starszego chłopca. Droga na północ zajęła nam dobrych kilka godzin, ale widoki rekompensowały cały jej trud. W pewnym monencie, w niewielkiekj wiosce Surombaja – co naczy brzydka twarz (nasz samochód) nie chciał odpalić. Papa Jo , rzucił przez ramię „We need push”. By upewnić się że to właśnei ja mam być tą pchającą, zdałam pytanie na którą otrzymałam pozytywną odpowiedź. Stanęłam więc z przodu pojazdu, jedyna muzungu w okolicy, próbując z całych sił pchać samochód, który nawet nie drgnie. Siedząc w samochodzie swoim kolorem skóry zwracałam na siebie uwagę lokalesów ale teraz to było niczym reality show. Po chwili zawołałam do pomocy dzieci, które podeszły bliżej by obserwować całe zjawisko. Jeszcze chwilkę później wokól mnie zgromadzili się mężczyźni i tak wszyscy razem byliśmy w stanie poruszyć „Brzydką twarz”. Tak na marginesie to drugie auto (van) dzieciaki nazwały „Customer Care”, co do dzisiaj mnie bawi, gdyż w kraju tym obsługa klienta jest na poziomie narodzin. Jak to zwykle bywa, wyprawa ta dała mi dużo radochy, spotkałam się z Arown, poznałam nowych ludzi, oddałam kanapki dzieciom z buszu, które, nie zdziwiłabym się, gdyby po raz pierwszy jadły chleb i gawędziłam z papa o kulturze afrykańskiej. Rwandyjczycy są bardzo dumnymi ludźmi. Tutaj na przykład pytanie „jak mogę ci pomóc” jest nie na miejscu, nigdy się go nie zadaje! Jeśli widzi się czyjąś potrzebę to bez słowa, w miarę możliwości się pomaga.
W drodze do szkoły Arowna
Coraz częściej wstaję o 6 rano by odporowadzić poranną grupę do szkoły. W pierwszej chwili gdy otwieram oko, nie chce mi się ruszyć z ciepłego łóżka by wyjść na chłodne powietrze rwandyjskiego poranka, ale gdy już to uczynię, nigdy nie żałuję. Lubię patrzeć jak słońce wnosi się na niebo, pomału osuszając pełną rosy trawę. Lubię mijać po drodzę dzieci, z których niektóre podbiegają do mnie z otwartymi rękami i obejmują mnie. Lubię gdy w grupie młodzieży, którą mijam w drodze powrotnej, słyszę „Hi Auntie Wiola” zamiast „Hi Muzungu”. Lubię spotykać stare kobiety, które przysiadują na uboczu i dzielą się nowinkami. Jednego dnia jedna starowinka, poprosiła mnie bym się o nią modliła bo ma malarię i problemy z kręgosłupem. Żadnych nonsensów, żadnego „ale jak to będzie wyglądać, co pomyślą sobie o mnie inni” lub „przecież ja jej nie znam” Ta prostota życia chyba nigdy mi się nie znudzi!

sobota, 11 maja 2013

Choćbym szła ciemną doliną...

W planach miałam dodać jeszcze jednego posta z Ugandy, o „latających świniach” i czarnej 2 metrowej mambie napotkanej na drodze, tymczasem od miesiąca już jestem w Rwandzie i tyle się wydarzyło, że pobyt w Kyenjojo wydaje mi się tak odległy. Wciąż wspominam go z sentymentem, jako, że Tata czynił niezwykłe rzeczy, rzeczy, które tylko On mógł uczynić. Był to piękny czas, który pozostawił wiele wspomnień i przyniósł zmiany...zawsze pozostanę wdzięczna.
Gdy dotarłam do Kigali, na dworcu autobusowym czekała już na mnie rodzina Gallegos. Super było ich znowu zobaczyć, przywitali mnie bardzo ciepło. Sielanka jednak szybko została zakłócona wieściami jakie mi przekazali w drodze do domu. Dowiedziałam się, że za tydzień 36 dzieciaków będzie odesłana do krewnych. Wiedziałam, że to w końcu nastąpi, od dawna mówiło się o programie jaki rząd chce wprowadzić w życie, który ma na celu zaangażowanie rodzin by wzięły odpowiedzialność za sieroty i zamknięcie wszystkich pozarządowych sierocińców. Nie spodziewałam się jednak, że sprawy potoczą się tak szybko...za szybko. Świadomość że zostało mi z wszystkimi dzieciakami 7 dni przytłaczała mnie, ale starałam się nie pokazywać po sobie przybicia. Dnie i noce spędzałam z nimi. Pocieszające dla mnie było widzieć, że niektóre są naprawdę podekscytowane faktem, że będą mieszkać z krewnymi. Znalazły się też niestety takie, których ten fakt przerażał. Codzienne obowiązki, które zabierały nam kilka godzin dziennie, pomagały mi nie myśleć o tym co nadchodzi wielkimi krokami. Dzień po dniu mijały jak zwykle, z chwilami radości, śmiechu, frustracji...jak to bywa w rodzinie. W sobotę Wielkanocną mieliśmy wielką ucztę, naszą wspólną ostatnią wieczerzę. Jedzenie i fanta zawsze przywołują wielki uśmiech na twarzy dzieciaków, nie ważne z jakiej okazji są serwowane, świąt, urodzin czy też pożegnania. We wtorek pierwsza grupa dzieciaków została odwieziona. Tak bardzo chciałam z nimi jechać, ale nawet szpilka nie zmieściłaby się w samochodzie upchanym 9-tką dzieciaków, i całym mnóstwem toreb i plecaków, w które zapakowały cały swój dobytek. Cieszyłam się że zabierają z sobą też materace, przynajmniej mogłam być pewna, że będą miały na czym spać. To był ciężki dla mnie czas, czułam się rozdarta. Z jednej strony desperacko chciałam jechać z dziećmi, które opuszczały dom, z drugiej jednak, chciałam pozostać w domu z tymi, które odjadą w nadchodzących dniach. Przy pierwszej grupie zostałam w domu, co może było dobre, jako że zaczęłam się czuć kiepsko fizycznie. Tak czy inaczej, dzień i noc spędziłam z moimi przyjaciółmi. Na drugi dzień odjeżdżały dwie grupy. Moja kondycja spadała i mimo braku energii wskoczyłam do samochodu żeby pojechać z jedną z grup. Przy ostatnim pożegnaniu towarzyszyło nam tyle emocji, że nic nie powstrzymałoby mnie by pojechać z szlochającą Jeanette, która ciężko zniosła rozstanie z tymi, którzy byli jej rodziną przez ostatnich kilka lat...nawet słabość. Mój wyczyn okazał się głupotą, gdyż większość drogi czułam się fatalnie i pożytku ze mnie wielkiego nie było. W drodze powrotnej, resztka sił ze mnie zeszła i mówiąc krótko „umierałam”. Jak dotarliśmy do domu, domownicy wpakowali we mnie jakieś leki i przez kilka godzin leżałam w łóżku nie mając energii by otworzyć oko. Na drugi dzień rano pożegnaliśmy kolejną grupę, ja zostałam w domu. Siedzenie mnie męczyło, więc jazda samochodem po afrykańskich drogach byłaby samobójstwem. W piątek odwieźliśmy ostatnie dwie grupy. Byłam tak zdeterminowana by pojechać z jedną z nich, że nawet siły mi się zregenerowały. Nie jestem wam w stanie nawet opisać tego co się wydarzyło, tak jakby coś we mnie zgasło. Kilka razy już żegnałam się z tymi dziećmi, kiedy wracałam do Polski zobaczyć się z wami, ale tym razem to one opuszczały to miejsce. Czułam się jakby mi ktoś rękę odcinał, jakby mi coś zostało odebrane...Oczywiście właśnie w takich chwilach, wspomnienia napływają do głowy jak wezbrana rzeka, co na zmianę wywoływało uśmiech na mojej twarzy a zaraz potem łzy.

Ostatnia wspólna fotka
Jak już wszystkie dzieciaki zostały odwiezione, dałam sobie dzień by totalnie odpocząć, ale siły jakoś mi nie wracały. Ed powiedział że powinnam pojechać do lekarza więc słuchając jego rady, pojechaliśmy do Kigali. Na miejscu, gdy mnie zobaczono lekarz nalegał bym została w szpitalu na badania i obserwacji...chyba nie wyglądałam za wyraźnie. Bardzo nie chciałam zostawać, ale to chyba nie miało za wiele znaczenia. W tym w czym przyjechałam położono mnie do łóżka, podłączono kroplówki i kazano odpoczywać. Wieczorem przyjechała Debbie z Edem i Sam, przywożąc mi piżamę i kanapkę. Szpitale w Rwandzie wyglądają trochę inaczej niż te, które znałam dotychczas. W przypadkach nagłych, pacjent nie może liczyć na jakąś szpitalną odzież, nie może liczyć też na żaden posiłek czy też trunek włączając w to wodę. Jeśli ktoś z rodziny/przyjaciół nie zadba o to dla pacjenta, będzie on skazany na... post. Jedyną rzecz którą szpital zapewnia to opiekę medyczną w którą wpisane są badania, leki, zabiegi. Tak czy inaczej dzięki opiece Gallegos nie głodowałam i mogłam przespać tą noc w dresach zamiast spódnicy. Koło północy zaczęło padać, światło w sali wciąż było zapalone. W tej ciszy wsłuchiwałam się w deszcz uderzający o blaszany dach i coś jeszcze... trzepot skrzydeł. Nagle na wysokości mojej głowy zobaczyłam latającego termita. Podniosłam się by założyć na łóżko, dopiero teraz zauważoną przeze mnie moskitierę. W tej właśnie chwili moim oczom ukazały się dziesiątki termitów unoszących się tuż nad podłogą. Szybko rozwiązałam moskitierę, która miała służyć mi jako mój mur warowny, ale kilka „brzydali” dostało się pod nią. Przez chwilę siedziałam na łóżku walcząc z nimi ale to była jak walka z wiatrakami, zadzwoniłam więc po pielęgniarkę. Gdy ta przyszła, oczyściła moją „izolatkę” od intruzów. Stwierdziła że wleciały one do pokoju bo lgną do światła, więc zgasiła światło, zapewniła że teraz już nie będą wlatywać i sobie poszła. Leżąc teraz w ciemności, nasłuchiwałam deszczu i jeszcze przez jakiś czas trzepotu skrzydełek. Czułam oddech "Paranoi" na plecach, która próbowała mnie wkręcić że wciąż coś nade mną lata/po mnie chodzi, ale szybko sobie z nią poradziłam. W nocy zmieniono mi jeszcze raz kroplówkę i do rana nikt już się nie pojawił. Nad ranem podłączono mi kolejny woreczek z witaminami i kto wie czym jeszcze, po czym zrobiono mi badania. W końcu pojawił się lekarz i ku mojej wielkiej radości powiedział że poza małą infekcją nic nie znaleźli. Kroplówki zrobiły swoje więc na drugi dzień czułam się na siłach. Siedziałam na łóżku jak na szpilkach, czekając aż mnie wypuszczą. I w końcu nadeszła ta chwila kiedy wyjęli mi igłę, swoją drogą to pierwszy raz w życiu byłam podłączona do kroplówki...Wróciłam do domu cała zadowolona.. Nawet czekanie na Sol i Kaleba pod szpitalem nie naruszyło mojego samopoczucia, a nawet dobrze się stało gdyż... Po wypisaniu, zapłaceniu rachunku za ekskluzywną noc w białym pokoju z wrażeniami gratis i odebraniu leków, usiadłam na ławeczce koło drzwi wejściowych. Po kilku minutach dosiadła się do mnie pani, która sprzedaje owoce na ulicy. Był ciepły dzień a ona wyglądała na spragnioną i zmęczoną więc „załyczyłam” troszkę wody, którą Gallegos przywieźli mi ostatniego wieczoru, po czym dałam butelkę kobiecie. I nagle na zewnątrz wyskoczył asystent lekarza i prosi mnie żebym pokazała mu leki, które mi dał. Pokazałam mu jedne, potem drugie, które na marginesie wydało mi się dziwnym, że dali mi zapasu na 5 tygodni. Tak myślałam, że za dużo mi dali tych pigułek, gdy asystent lekarza zobaczył pudełko tabletek, pokiwał głową i przyniósł mi te same (ufff) tyle że na 10 dni, zamiast na 35. Jak się okazuje, czasami czekanie wychodzi na dobre. Pani „owocówka” ugasiła pragnienie, asystent lekarza nie stracił 25 pigułek a ja nie przedawkowałam ;) Po kilku dniach byłam już w pełni sił. Dzięki wszystkim tym, którzy w tym trudnym dla mnie czasie, ciepło o mnie myśleli i wspierali modlitwą. Jesteście niezastąpieni!

poniedziałek, 4 marca 2013

nic nie zrobię że taki długi...tyle się dzieje ;)

Ostatni post jaki dodałam opisywał egzotykę afrykańskich przepisów drogowych i ekstremalnych warunków ( na standardy zachodnie) poruszania się środkami komunikacji miejskiej.

Tego posta chcę zacząć od świadomego wyznania że „całym sercem tęsknię za polskimi drogami”. Ostatnie dwa tygodnie poruszałam się po różnych drogach, tych które uchodzą za główne i tych które wiodą do głębokiego buszu. Z niewielką różnicą pomiędzy nimi, jestem wdzięczna że moja głowa wciąż jest na karku, nie mniej jednak moje ciało jest obolałe od nieustannego obijania się w samochodzie lub autobusie. W tym czasie odkryłam mięśnie o których wcześniej nie miałam pojęcia, a które w tych ekstremalnych doświadczeniach dały o sobie znać. Kiedyś ktoś powiedział że jazda po afrykańskich drogach jest masażem. Dzisiaj stwierdzam, że jest ona wyzwaniem. I jak jednorazowa przejażdżka może być niezapomnianą przygodą, tak kontynuowana przez dłuższy czas może okazać się traumą.
Ale zacznijmy od początku, jak to się stało że tyle czasu spędziłam przemieszczając się z jednego miejsca na drugie i gdzie mnie w ogóle wywiało? Pamiętacie Eunikę, 19-letnią polkę z którą (między innymi) dzieliłam przez miesiąc pokój? Otóż Eunika poznała na FB nastolatkę z południowej Ugandy, z którą też utrzymywała kontakt. W trakcie utrzymywania tej wirtualnej relacji okazało się że tato Talent (tak nazywa się owa ugandyjka) jest pastorem kościoła. Skracając tą zwariowaną historię do minimum, gdy dziewczyna dowiedziała się że Eunika jest w Ugandzie nalegała by ta ją odwiedziła. Gdy Eunika zdecydowała się na podróż do Ntuntgamo na samym południu Ugandy, zapytała czy nie chciałabym jej towarzyszyć. Moje towarzystwo było chyba podrzędną sprawą, myślę, że obecność „starszej cioci” dała i tak mega odważnej Eunice większe poczucie pewności i bezpieczeństwa, w tym nieznanym miejscu i pośród obcych ludzi. Zgodziłam się i tak wtorkowego poranka udałyśmy się w kilku godzinną drogę z pastorem Stempsonem, tatą Talent, który też przyjechał po nas dzień wcześniej żeby oszczędzić nam dwóch przesiadek na trasie do jego rodzinnego miasteczka. Droga była długa ale i owocna. Jako że wiodła nas nie daleko Queen Elizabeth Park, przy drodze widziałyśmy gazele i słonie. Jedno miejsce było interesujące, po prawej była szkoła podstawowa a po lewej stronie drogi były buffalo/bawoły. Krajobraz zmieniał się kilka razy, z górzystego na totalną sawannę, z plantacji herbaty które ciągnęły się gdzie okiem sięgnąć po plantacje drzew bananowych. Ostatni przystanek, zanim dotarłyśmy do celu, był wyjątkowy. Zatrzymaliśmy się w Kitagata Hot Springs. Piękne miejsce, z gorącymi źródłami z górami w tle. Na zachodzie ta okolica byłaby idealna na jakiś kurort wypoczynkowy z atrakcją turystyczną. Dla tutejszych, miejsce to wiąże się z nadzieją na uzdrowienie, gdyż wielu wierzy że wody te mają działanie uzdrowieńcze. Gdy wyszłyśmy z samochodu, poszłyśmy nad same źródełka gdzie dziesiątki ludzi zażywało kąpieli. Jedni mając głęboką nadzieję że dzisiaj będzie ich szczęśliwy dzień, inni z mydłem w ręku korzystali z faktu, że woda jest przyjemna i brali ciepłą kąpiel myjąc swoje ciała. Prawdopodobnie to miejsce było jedynym w okolicy, gdzie bez zagotowania wody w garnku, była ona gorąca. Miejsce to skojarzyło mi się z sadzawką zwaną Betezdą, gdzie raz na jakiś czas stępował anioł i poruszał wodą. Pierwszy chory który do niej wszedł był uzdrowiony. Różnica jest taka , że w Kitagata wszyscy moczyli się w wodzie czekając na cud. Rozglądając się dookoła, nagle dotarło do moich uszu pytanie pastora czy możemy głosić do tych ludzi ewangelie. Kilka minut później znalazłam się stojącą na kamieniu i głoszącą ewangelię do tych półnagich ludzi, którzy wierzą że ciepła woda ich uzdrowi. Kilkadziesiąt z nich uwierzyło w Jezusa, wielu wyszło z wody prosząc o modlitwę.

Hot Springs, Kitagata
Kolejne dni były bardzo intensywne. Naszą wizytę zaplanowano bardzo skrupulatnie, wykorzystując czas maksymalnie. Praktycznie codziennie odwiedzałyśmy szkoły, opowiadając tym młodym ludziom o Bogu, który od zawsze szuka ludzkiego serca. Bogu, który nie jest tylko religijnym obowiązkiem ale który stworzył nas dla relacji i dla swojej miłości. Bogu który jest żywy! Dziesiątki uwierzyły w Jezusa!
Wiele się w tym czasie działo, zaproszono nas na konferencje chrześcijańską w buszu, i na trzy dniową krucjatę (w Polsce nazywamy je po prostu ewangelizacjami ulicznymi). To był bardzo konstruktywny czas i bardzo wyczerpujący. Poza gorącem przez które uchodziła z nas energia, dojazd do każdego z tych miejsc był czasochłonny i męczący. W swoich notatkach, praktycznie po każdym dniu zapisywałam „...droga była w opłakanym stanie. Przez cały czas miałam nadzieje że głowa zostanie mi na karku, czasami nawet trzymałam ją z obawy że się urwie. Niekontrolowanie rzucała się na wszystkie strony, czułam się jak na koncercie heavymetalowym...”



moje kumpele z krucjaty ;)

W jednej ze szkół z tymi którzy uwierzyli ;)
Po 6 dniach tego maratonu, nocnym autobusem zabrałyśmy się do Kampali po kolejną przygodę. Noc ta należała do jednej z gorszych. O śnie nie było mowy. Ale nieprzespana noc to jeszcze nie tragedia. Znowu czułam się jakby mnie ktoś wsadził do pralki i nastawił wirowanie na 5h. Próbowałam się nawet przykleić do fotela żeby mną tak nie rzucało, ale przy takich wstrząsach nawet rzep by się odkleił. Ale już koniec...koniec z tą traumą. Wierzę że widzicie już obraz, który próbuje przed wami wymalować ;) Do Kampali dotarłyśmy przed 5 rano, jeszcze było ciemno. Mogłyśmy przeczekać około 2h i tak też uczyniłyśmy, skoro i tak nie wiedziałyśmy gdzie iść. W międzyczasie, gdy na samym końcu autobusu próbowałyśmy odpocząć po podróży, okradli Eunikę. Z całego bagażu, który miałyśmy, brakowało jej podręcznej torby. Dzięki Bogu nie miała w niej dokumentów ani żadnych wartościowych rzeczy, ale jakieś drobne pieniądze i rzeczy, bez których jak stwierdziła może żyć. Jedna pani z dzieckiem, bardzo przejęła się zaistniałą sytuacją. Poprosiłyśmy ją by zaprowadziła na do jakiegoś bezpiecznego miejsca gdzie mogłybyśmy przeczekać aż do czasu, gdy ktoś nas odbierze. Przytaknęła, i prowadząc swoje dziecko za rękę zaczęła iść, torując drogę z przystanku autobusowego do naszej „ostoi spokoju”. Nagle, podczas gdy kobieta ta wciąż szła jak przecinak do miejsca celu, razem z Euniką zatrzymałyśmy się, zastanawiając się, gdzie ona nas prowadzi. Tuż przed naszą „ostoją spokoju” naszym „bezpiecznym schronieniem” odbywała się bijatyka, w którą zaangażowanych było co najmniej 10 mężczyzn. Kobieta ta, jakby nie widząc całego zgiełku, który odbywał się tuż przed nią, pytającym gestem z niecierpliwością w głosie spytała dlaczego nie idziemy? Spytałyśmy jeszcze raz, czy jest pewna że to miejsce będzie bezpieczne, na co ona że tak. No cóż, okazuje się że bezpieczeństwo jest pojęciem względnym. Mijając wrzawę po prawej, weszłyśmy do małego baru, który przez kolejne godziny był naszym schronieniem. Pan barman, młody człowiek, okazał się bardzo miły i również bardzo przejęty kradzieżą z autobusu. Koło 11:00 przyjechał po nas Henry, pracownik Sunrise, który zabrał nas do domu Betty, która też ugościła nas po iście królewsku. Gdy weszłyśmy do jej domu a potem do pokoju, który nam udostępniła byłyśmy oniemiałe...jedynie wow pozostawało na naszych ustach. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo byłam zmęczona, i to nie tylko fizycznie. Przez ostatni tydzień ludzie z południa Ugandy, ugościli nas najlepiej jak mogli, co było dla nas wielkim błogosławieństwem. Nie chce brzmieć tak jakbym narzekała, daleko mi to tego. Jestem w Afryce nie pierwszy dzień i wiem w jakich warunkach ludzie żyją. Gdy jednak usiadłam na łóżku, które zamiast moczem pachniało świeżością, gdy wzięłam ciepły prysznic w czystej łazience, zamiast zimny w obskurnym pomieszczeniu z robakami, gdy zjadłam posiłek przy stole zamiast z talerzem w powietrzu lub na kolanach...byłam wzruszona i uświadomiłam sobie jak bardzo zmęczona. Ale nasz Tata wie, że potrzebujemy wytchnienia. Sam po 6 dniach stworzenia odpoczął, i chce byśmy i my znaleźli odpocznienie w Nim. On wie co jest dla nas najlepsze. Resztę tego dnia po prostu odpoczywałyśmy nie robiąc nic. Kolejny dzień był dla mnie bardzo ważny jako że miałam spotkać się z Josephine, dziewczynką, którą od kilku lat sponsoruję.

Z Josephiną ;)
Tak na marginesie, to dla tych którzy nie mają pojęcia o jakiego rodzaju sponsoringu piszę to pozwólcie ze wam powiem i zachęcę byście może w przyszłości mogli zrobić to samo. Sunrise jest organizacją, która pomaga sierotom w edukacji. Szkolnictwo w Ugandzie jest płatne, dlatego często te najuboższe dzieci nie mają szans by skończyć szkołę. Sunrise w swoim projekcie ma 4 swoje szkoły ale także współpracuje z szkołami państwowymi. Adopcja na odległość, pomaga dzieciakom opłacić czesne i zaspakaja podstawowe potrzeby dziecka. Przez 3 dni miałam okazje bliżej przyjrzeć się projektom i ich pracy i jestem pod ogromnym wrażeniem. Ludzie ci są szczerzy, pracowici i oddani by pomagać tym, którzy nie mają nadziei. Po kilku latach w końcu udało mi się zobaczyć i poznać osobiście Josephine. Ta chwila zapadnie mi w pamięci na długo, byłam zestresowana i przejęta, ale prawda też jest taka że byłyśmy sobie zupełnie obce więc nie oczekiwałam że rzucimy się sobie w ramiona. Ciesze się że mogłam poznać jej rodzinę, mamę chorą na AIDS i rodzeństwo, zobaczyć dom w którym mieszka i szkołę do której chodzi. Zachęcam i polecam każdemu, kto chciałby przyłożyć rękę do czegoś dobrego. To kilkadziesiąt złotych miesięcznie, które często są dla nas wypadem do kina lub kawiarni, robią wielką różnice dla tych dzieci. Organizacja jest sprawdzona i wysoko przeze mnie rekomendowana. Po więcej informacji piszcie na priv!!!
Podczas tego tygodnia w Kampali zdążyłam popłynąć na wyspę Bussi na jeziorze Wiktoria, by odwiedzić dwoje dzieciaków, które są sponsorowane przez kościół Euniki w Chojnicach (ależ zbieg okoliczności, że mamy dzieciaki w tej samej organizacji...a może nie ;)), załatwić sobie nową wizę do Rwandy i pożegnać Eunikę na lotniku w Entebe, która po 6 miesiącach Afrykańskiej przygody wróciła już do domu. Teraz jestem już w Kyenjojo. Mirka i Henry są wciąż w Kampali, wrócą prawdopodobnie pod koniec tygodnia. Po tych wszystkich wojażach bycie w pustym domu sprawia mi nawet przyjemność. Cisza spokój, czas by nabrać sił przed kolejną przygodą...Niech się dzieje! ;)

poniedziałek, 18 lutego 2013

Drogówka

Życie tutaj jest do góry nogami. Ostatnio jechałyśmy z dziewczynami do Kaihury do sierocińca. W Kyenjojo na wylocie z miasta jest miejsce gdzie zatrzymują się samochody osobowe, które są tutaj poza motorynkami, jednym z głównych środków transportu. Wiedziałam że jeśli chodzi o liczbę pasażerów w lub na pojeździe to wyznawana jest zasada „ile wlezie tyle bierzem”.

Zdarzało nam się widzieć mototaxi na której siedziało 5 osób plus bagaże, a raz nawet 6 ludzi (3 dorosłych i 3 dzieci). Ja sama pierwszego wieczora, gdy dojechałam do Kyenjojo, zostałam posadzona na bode (czyli mototaxi) z dwiema walizkami i plecakiem. Już po zapakowaniu wszystkiego, ciężko było widzieć motorynkę, nie mówiąc o tym że miałam się na nią zmieścić ja i kierowca. Jestem pewna, że fakt, że kierowca siedział mi na miednicy, bo przed nim była już tylko kierownica, umożliwił nam tą jazdę i tak w jednym kawałku dotarłam do celu. Ale wracając do podróży do Kaihury. Znalazłyśmy 6 osobowa taksówkę, w której już 4 kobiety były pasażerami. Kiedy pojawiłyśmy się to myślałam że 7 pasażerów plus kierowca to o dwie głowy za dużo więc ruszymy. Ja już siedziałam na kolanach Pauli obok dwóch starszych pań z czego jedna swoją masą śmiało mogłaby zając półtora siedzenia. Niemądra ja... Po chwili pojawiła się jedna mamka, która usiadła od strony kierowcy. Zaczęłam ją zaczepiać „ hej mama czy ty jesteś kierowcom” co wymalowało wszystkim uśmiech na twarzy. Tak czy inaczej wciąż czekaliśmy na kierowcę. Po chwili ponownie od strony kierowcy wsiadł mężczyzna, który nie przypominał tego, który pierwotnie siedział za kierownicom. Nagle drzwi od strony pasażera otworzyły się i jakiś nastolatek zaczął wpychać się do przodu. To było już czterech pasażerów a kierowcy wciąż nie było. Podczas gdy ja wciąż z otwartą buzią obserwowałam co się dzieje z przodu samochodu pojawił się kierowca, który dzieląc siedzenie z pasażerem odpalił samochód i ruszył – z 12 osobami. Ostatnio Paula jechała w zapakowanej taksówce gdzie ludzie siedzieli na kolanach ludziom. Nagle taksówkę zatrzymał policjant. Siedząc w 6 osobówce w 11 osób można pomyśleć że mandat będzie jak nic...ale nie w Afryce. Policjant otworzył przednie drzwi taksówki i jako 4 pasażer usiadł na krawędzi fotela po czym samochód ruszył dalej. This is Africa ;)

Uganda

Podróż do Ugandy była długa, ale dzięki Bogu bezpieczna. O godzinie 18:00 wyruszyłam z Kigali autobusem, który był całkiem komfortowy. Byłam bardzo szczęśliwa że przez to 11 godzin nie musiałam z nikim dzielić siedzenia. Jazda minęła bez żadnych niespodzianek. Na granicy trafiłam na miłą celniczkę, która bez zbędnych pytań dała mi wizę na 3 miesiące. Przed 5 rano dotarłam do Kampali, stolicy Ugandy. Wciąż przy świetle gwiazd odebrałam swoje dwie walizki i nim się obejrzałam, taksówkarze i mężczyźni, którzy na ulicy wymieniają walutę, obeszli mnie próbując sprzedać swoje usługi. Moje stanowcze „nie” i zmęczony wyraz twarzy, który na pewno był przekonywający, po kilku minutach rozgonił towarzystwo. Tuż koło miejsca gdzie zatrzymał się autobus był otwarty Pub do którego też się udałam. Siadając przy stoliku modliłam się, żeby Tata wysłał anioła by mnie strzegł i by pomógł mi jakoś skontaktować się z pastorem, który miał po mnie kogoś wysłać. Po chwili w drzwiach pojawił się mój anioł, który poza mną był jedynym żółtoskórym „muzungu” na horyzoncie. Luo Wei towarzyszył mi w pubie przez cały czas (czyli jakieś 8 godzin), udostępniając mi także swój telefon bym mogła zadzwonić pod jedyny numer, który posiadałam. To był długi dzień, zanim dotarłam do miejsca docelowego, jeździłam po Kampali motorynką z walizkom na plecach (nie dla przyjemności, musiałam jakoś dostać się na drogę wylotową skąd zabrano mnie dalej) i poznałam grupę sympatycznych polaków z którą przez około 4h jechałam busem do ostatniej stacji, dzieląc siedzenie z synem pastora. W końcu około godziny 18:00 znalazłam się z Kyenjojo. W tym małym miasteczku zatrzymałam się u misjonarzy Mirki i Henrego, niezwykłego małżeństwa, które na cały ten czas będzie gościć mnie u siebie. Na miejscu poznałam dwie polki Paule i Eunikę, które zostaną z nami do końca lutego. Obie dziewczyny są zabawne i mają serca, pełne współczucia i gotowe by dawać. Jestem nimi bardzo zachęcona.
Uganda niewiele różni się od Rwandy, morze ubóstwa i potrzeb zalewa to miejsce. Ludzie są serdeczni i ku mojej miłej niespodziance, wielu mówi po angielsku. Od miasteczka rozchodzi się wiele dróg, które prowadzą do buszu, gdzie mieszkają ci najubożsi. Mieszkanie w którym się zatrzymałam jest na uboczu, jakieś 3 km od głównego skrzyżowania. Wraz z dziewczynami codziennie pokonujemy ten dystans, po drodze poznając najbliższe sąsiedztwo, które jak się okazało jest miksem różnych religii. Mimo wszystko jednak, gdy muzułmańskie dziecko choruje, mama nie wzbrania się modlitwy o nie w imieniu Jezusa. Takie sytuacje skłaniają mnie do rozmyślania o ubóstwie, przesiąkniętym desperacją, które skłania tych ludzi do tego, by zwrócić się o pomoc do nieznanego Boga. Shakila Angel po dwóch dniach była całkowicie uzdrowiona ;)

Shakila Angel z mama w tle ;)
Przez pierwsze dni, nasza czwórka, czyli Paula, Eunika i Adam, który również jest wolontariuszem w „Bringing Hope to the Family”, jeździliśmy do pobliskiej wsi, gdzie w buszu malowaliśmy szkołę. Niektóre klasy szkolne były siedziskiem szczurów/mysz (ilość kup na to wskazywała) i robaków – na samo wspomnienie się wzdrygam. To była nużąca praca, po kilku dniach przyznam się, że miałam dość malowania. Nie mniej jednak, mimo kiepskiej kondycji ścian, po odmalowaniu efekt był zadziwiający. W drodze do szkoły, idąc najgorszą ulicą w Kaihurze (jak to skomentowała Paula), mijaliśmy dzieci, które ze swoimi rodzinami mieszkają w buszu. Podekscytowane dzieci zawsze radośnie za nami krzyczały „how are you”, czasami przybiegając i witając nas uściskiem dłoni. Gdy nie zapomniałyśmy cukierków z domu, rozdawałyśmy je napotkanym skarbom, które z geście wdzięczności często przyklękały. Na początku czułam się niewygodnie, nie rozumiejąc że ten gest jest częścią tutejszej kultury i oznacza szacunek i respekt do osoby przed którą się kłania. Ta wiedza, stłumiła moje wewnętrzne oburzenie i teraz sama kłaniam się przed każdym kto mi się kłania. Jednego dnia, zabrałyśmy cukierki ciastka i mleko, ciuchy, które Płock wysłał w paczce z przyborami szkolnymi, kupiłyśmy kilka par klapek (dzień wcześniej zmierzyłyśmy patykami stopy dzieciakom) i zawiozłyśmy do buszu. Ależ była radość, cudowne doświadczenie, jedno z moich ulubionych tutaj. W Kaihurze jest również sierociniec, w którym Paula ma chłopca, którego sponsoruje. W domu tym mieszka około 50 dzieciaków, z czego spora część to maluchy do 2 roku życia.

Dzieciaki z sierocinca w Kaihurze - lunch time

Najgorsza ULICA w Kaihurze ;)

Chlopiec z buszu
Poza tym w Kyenjojo i okolicach są jeszcze dwa sierocińce, z których dzieci są sponsorowane przez polaków. W każdym tygodniu odwiedzamy te miejsca, spędzając czas z dzieciakami, prowadząc studium biblijne z nauczycielami z różnych szkół w trzech wsiach i usługując w okolicznych kościołach. Najczęściej wychodzimy rano i wracamy do domu późnym popołudniem, intensywność dni powoduje że czas mija mi tu szybko. Czasami tyle się dzieje na przestrzeni dni że trudno mi uwierzyć, że dopiero miesiąc jestem w tym miejscu. Praca tutaj bardzo różni się od tej w Rwandzie, głównie dlatego, że zakres działania sięga dalej niż tylko miejsce zamieszkania. Mam ogromną frajdę z poznawania okolicy i jej mieszkańców, sprzedawców, sąsiadów z podwórka, dzieci z ulicy. Pewnego dnia spotkałam Johna, chłopca który na ulicy zwrócił moją uwagę. Jak wiele tutejszych dzieci miał obdarte ciuchy i był bez butów, ale jako jedyny, nie narzucał się i nie żebrał, ale zwyczajnie obdarzał mnie ciepłymi uśmiechami. Na chwilę zgubiłam go z oczu, ale kiedy znaleźliśmy się ponownie, zabrałam go do domu by dać mu plecak, piórnik, nową koszulkę i buty, które jak się okazało pasowały prawie idealnie. Na drugi dzień wrócił w nowej koszulce i klapkach by się przywitać. Nakarmiłam go a potem siedzieliśmy sobie miło spędzając czas na rozmowie (a raczej próbach rozmowy), czytaniu biblii w rootoro i modleniu się o chorą sąsiadkę.

John ;)
Codziennie kraj ten zadziwia mnie swoją innością, klimatem którego nie jestem wam nawet w stanie porównać do czegoś w Polsce. Na poczcie nie ma znaczków, w kafejce internetowej często nie ma internetu lub prądu co jest jednoznaczne z brakiem sieci w kafejce, na stacji benzynowej nie ma paliwa, każdy chodzi i jeździ jak chce, a fakt że jest tu ruch lewostronny jeszcze bardziej robi wrażenie totalnego chaosu. Lokalni, a zwłaszcza dzieci wciąż zaczepiają nas na ulicy, chociaż z każdym dniem zwracamy na siebie coraz mniejszą uwagę. Mimo tej „egzotyki” czuję się tutaj coraz bardziej swojsko, mimo barier językowych coraz śmielej targuję się na markecie, nie lubię gdy z powodu koloru skóry chcą mnie oskubać z pieniędzy. Bose, półnagie dzieciaki z sąsiedztwa nabrały śmiałości w naszym towarzystwie. Jednej soboty poszłyśmy nawet do jednej sąsiadki na lunch. Gospodyni i my przygotowaliśmy coś do jedzenia i tak przy posiłku miło spędziliśmy czas.
Jesteśmy na przełomie pory deszczowej i suchej. Coraz rzadziej pada deszcz, co sprawia że kurz uliczny, który porywany w górę przez przejeżdżające motorynki i samochody unosi się w powietrzu niemal nieustannie, okrywa jakby swoim płaszczem przydrożną zieleń, która z każdym dniem jest coraz bardziej brązowa. Zazwyczaj jestem zlana potem zanim jeszcze wyjdę z domu, dni bywają bardzo upalne. Czasami jest tak gorąco że mimo tylko zimnej wody, wieczorami jest ona tak nagrzana słońcem że wydaje się ciepła. Hmmm a może woda jest wciąż zimna, tylko nagrzane słońcem ciało daje mi takie złudzenie...
Na razie to tyle kochani. Pozdrawiam was cieplo ;)

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Afryka ciąg dalszy

Zaczynam mieć podejrzenia ze czas w Afryce upływa szybciej. Nawet nie wiem kiedy, dwa miesiące minęły mi jak jeden dzień. Nie jest dobrze zaniedbywać się z pisaniem, bo teraz nie wiem od czego zacząć...
Cały czas w Rwandzie był niesamowity, począwszy od powitania mnie na lotnisku przez dzieciaki, po Święta, Nowy Rok, aż do dzisiaj, mojego ostatniego dnia w sierocińcu. Pobyt ten różnił się bardzo od poprzednich, nie tylko dlatego że misjonarze z którymi mieszkam są nowi, a w zasadzie co miesiąc zmieniali się dyrektorzy, z tymczasowych na nową rodziną która przejęła obowiązki od nowego roku. W relacji z dzieciakami wystartowałam z nowego miejsca, miejsca zaufania i akceptacji. Coraz bardziej odkrywam, że gdy wiesz kim jesteś zaczynasz chodzić w tej niezwykłej wolności. Wolności do tego by służyć innym. Koncepcja jeszcze nie zrozumiana przez nich, wciąż spotyka się z zadziwieniem, że mimo tego iż nie muszę, robię. Piorę ubrania dzieciaków, podlewam ogród, noszę kompost na pole, pomagam w kuchni, prasuje uniformy szkolne, a każda z tych czynności zajmuje godziny bo dotyczy 60 osób. I chociaż z jednej strony wydawałoby się że mogłabym robić dla nich coś pożyteczniejszego, to jednak wiem że te codzienne czynności, które dają mi możliwość zrozumienia i utożsamienia się z nimi, przyniosą zmianę i zrozumienie tego, że im większym chcesz być tym bardziej stajesz w pozycji sługi, nie dlatego że musisz ale dlatego że chcesz. Miejsce to wcale nie będzie podyktowane, niskim poczuciem wartości, ale fundamentem będzie miłość i zrozumienie tego kim są.
W grudniu miałam urodziny, które tym razem chciałam świętować z wszystkimi. Dlatego kupiłam pączki dla wszystkich domowników i pracowników sierocińca by przy wspólnym „stole” skonsumować je przy afrykańskiej herbacie. Ku mojej wielkiej niespodziance, poza stosem laurek, liścików i życzeń dostałam prezent, wielki kosz pełen owoców i jajek ozdobiony biało-czerwoną kokardą, która od razu skojarzyła mi się z Polską.
Święta minęły nam świetnie, uczta była wyśmienita – mamki spisały się na medal, dzieciaki były zadowolone z prezentów. Dwie paczki, które wysłałam tuż przed wyjazdem doszły na czas, dlatego piórniki i resztę prezentów, które to wy zakupiliście kochani znalazły się w paczkach świątecznych i sprawiły wiele radości. W niedzielę przedświąteczną zorganizowaliśmy paczki dla ludzi z wioski, która jest tuż obok boiska na którym co niedziele gramy w piłkę nożną. Walizka ubrań plus ponad 40 nowiusieńkich koszulek, zasponsorowanych przez Ashera, wolontariusza, który w tym czasie nas odwiedzał. Wielka torba maskotek, ponad 100 bułek, paczek ciastek i lizaków, tym wszystkim błogosławiliśmy wszystkich, którzy zebrali się gromadnie wokół nas. Nie jestem w stanie opisać tego jak się czułam zatrzymując się dla każdego dziecka z osobna, by spojrzeć mu w oczy, zapytać o imię i włożyć na nie koszulkę, by czasem nikt nie zabrał mu jej w drodze do domu. To był niesamowity czas. Po całej akcji, która odbyła się bez żadnej dramy i przykrych niespodzianek pod tytułem „tłum zmasakrował grupę sierot podczas rozdawania chleba”, z niemałą grupą mamek i dzieciaków modliłam się o zbawienie. Całe to wydarzenie dokonało niezwykłych rzeczy, dzieciaki, które zawsze były z rezerwą, nieufne od tego dnia począwszy, przytulają się i są chętne do zabawy. Dla naszych czempionów była to świetna okazja by uczyć się dawać. To było bardzo mocne, widzieć jak sieroty błogosławią tych którzy są w potrzebie. To był piękny dzień.
W nowy rok na dwa tygodnie przyleciał Isaac wraz z Henrym. Serena wróciła do pracy i nie była w stanie przybyć tym razem. Ekstra było widzieć ich ponownie, powspominać „stare czasy”, podzielić się wrażeniami z powrotów do domu. W międzyczasie przybyli nowi dyrektorzy, 6 osobowa rodzina. Amerykanie pochodzenia hiszpańskiego – bardzo przyjaźni, głośni, zabawni, muzyczni, uprzejmi, dobrze nam się współpracuje razem, co jest przecież tak bardzo ważne.
W pierwszym tygodniu stycznia dzieciaki wróciły do szkoły co spowodowało małe zmiany w codziennej rutynie. W nowym roku doszły do nas również dwie paczki z przyborami szkolnymi i słodyczami wysłane przez Piotra Syskę i jego uczniów z Gostynina. Bardzo wam dziękujemy za każdy dar który wysłaliście. Po raz pierwszy w życiu te dzieciaki mają piórniki i pełny zestaw przyborów szkolnych ;)
Za godzinę wyruszam w dalszą podróż w nieznane. Dlatego muszę kończyć, i chociaż mam lekki niedosyt dzielenia się z wami wrażeniami to jednak wiem że jak za chwilę nie udostępnię tego posta to nie wiem kiedy to zrobię.
Życzę wam wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku!!!