sobota, 11 czerwca 2011

you are intelligent!

Pomyślałam sobie że tym razem nie zacznę posta od dosyć oczywistego stwierdzenia, że czas leci jak szalony, ale nie mogę nic poradzić na to, że gdy zabieram się do pisania i odwracam się wstecz, wspominając minione wydarzenia pierwszą refleksją jaką mam jest to, że kolejne tygodnie minęły jak kilka dni. Dzisiaj Daniella i Jessi opuściły VF i poleciały do Europy po kolejne przygody.
Jest słoneczne gorące popołudnie, a ja właśnie wróciłam z lekcji komputera z mamkami. Bardzo lubie te zajęcia, moje uczennice (w każdm bądź razie większość) szybko się uczą, w tle zawsze puszczam spokojną muzykę, która w klasie całkowicie nagrzanej i naświetlonej promieniami słonecznymi, stanowi pewnego rodzaju balsam nie tylko dla uszu ale i dla zmęczonej upałem duszy. Zanim przyleciałam do Rwandy, w przeddzien wylotu, podczas ostatnich zakupów, nie zastanawiając się za wiele kupiłam 10 pomadek ochronnych. Dzisiaj podczas lekcji wręczyłam je mamkom. Ten drobny upominek wywołał szczery i promienny uśmiech na ich twarzach pod którym u niektórych mogłam zauważyć małe zawstydzenie.... po raz kolejny byłam zbudowana i zszokowana tym, ile taki niewielki gest może dać radości drugiemu człowiekowi. Zwarzywszy na to że wartość pomodki jest 1/6 wartości miesięcznej wypłaty mamki, produkt ten jest raczej luksusowy...nie zdawałam sobie z tego sprawy gdy płaciłam za nie w kasie nie więcej niż 5 pln za sztukę. Pomyślałam sobie, że warto jest zdobywać się na te niewielkie, może nawet dla nas samych nieznaczące gesty wobec ludzi, bo może się okazać, że coś, co mnie nie kosztuje nic, dla drugiego człowieka ma wielką wartość/znaczenie.

Jednej niedzieli razem z Isaac, Papa Jo i dzieciakami pojechaliśmy na „boisko” by zagrać mecz piłki nożnej. Miejsce gdzie rozegrał się mecz jest naprawdę urokliwe. Po jednej stronie roztacza się piękny krajobraz wzgórz a po drugiej droga przy której nie za gęsto stoją budynki. Czasami na drodze pojawiają się lokalni mieszkańcy, którzy mijając nasz mały„stadion” zatrzymują się by tym samym stać się kibicami. Samo boisko bardziej przypominało łąkę, zamieszkaną przez żaby i różnego rodzaju latające stworzenia. Poza tym miejscami do kolan rosły kępy trawy, a w niektórych „zagajnikach” chowały się dołki rozkopane przez...nie mam pojęcia przez kogo/co. Żeby było zabawniej w czasie gdy mieliśmy rozegrać mecz, na tym właśnie terenie odbywała się lekcja nauki jazdy motorem. Przez większą część gry, dwóch tubylców (z których prawdopodobnie jeden miał prawo jazdy) krążyło wokół boiska, co jakiś czas stając w miejscu ,bo silnik motoru gasł(zdarzyło się, że zgasł tuż przed bramką:)) Jako że wśród chętnych do gry byli przedstawiciele Polski i USA uformowaliśmy drużyny Polskafryka i Amerykafryka. Po dwóch godzinach gry wynik był 7:1 dla drużyny Polskafryka – oh yeah ;). Podczas meczu nikt nie złamał nogi, żaden „motocyklista” nie został wyeliminowany przez przypadkowe uderzenie piłką ani żaden gracz nie zginął pod kołami motoru, żadna żaba nie zginęła pod butem graczy...mówiąc krótko - kolejny dzień PRZEŻYTY pozytywnie.

W każdą ostatnią sobotę miesiąca urządzamy w sierocińcu TalentShow. Większość dzieciaków przygotowuje coś, co chciałoby zaprezentować przed innymi. W tym czasie były z nami Daniella i Jessi więc i one przedstawiły swój talent. Jednego wieczoru, po kolacji Jessi ujawniła nam swoją jak twierdzi „genetyczną wadę”, która daje jej możliwość obrania i zjedzenia banana stopami. Nie trzeba było jej długo przekonywać że obranie banana stopami jak małpa przed gromadą afrykańskich sierot będzie idealnym show...i tak też było, wszyscy mieli dobrą zabawe. Danielli talent był większego, albo raczej innego kalibru. Ponieważ przez lata wykonwała różne ćwiczenia gimnastyczne..uwaga..na koniach, przygotowała układ gimnastyczny który zaprezentowała na dosyć wąskiej, wysokiej ławce. Już sam fakt, że weszła do sali na rękach uciszył wrzawe i wprowadził w zdumienie i zachwyt widzów. Wszyscy podczas całego jej pokazu zamarli...tyle, że ja zamarłam z przerażenia, że zaraz skręci kark. I nawet był taki moment w którym, podczas dosyć egzotycznej figury, podczas której Daniella była głową do dołu, ławeczka zaczęła się chwiać, a ja z przerażeniem zrzuciłam z kolan Brook by ją uratować...Mój wyskok jak się okazało, był zbędny bo Daniella miała świetną wprawe w utrzymaniu równowagi na koniach...więc co tam dla niej taka ławeczka, ale za to Snake Killer zanosiła się od śmiechu widząc mnie w akcji..Reszta „talenciarzy” śpiewała, tańczyła lub grała krótkie scenki, które nic mi nie mówiły jako że były w ojczystym języku aktorów. Jednym z talentów był wystep Simona i Sabato, którzy wykonywali niemy rap do którego wykonywali raperskie ruchy. Jak sie pod koniec występu okazało utwór nie był niemy...ale chłopcy tak cicho rapowali, że nie było ich słychać z dystansu 2 metrów. Ja osobiście nie przedstawiłam żadnego talentu...trochę wymigałam się od tego tym, że tydzień po TalentShow szykowała się kolejna impreza, w której mój udział był większy.
A tydzień po TalentShow mieliśmy dzieciaków urodziny. Ponieważ nie wiemy kiedy i ile nasze dzieci mają lat, raz w roku organizujemy urodziny dla wszystkich. To był dzień, w którym nie miały one żadnych obowiązków, poza jednym...dobrej zabawy. Na śniadanie zamiast owsianki każdy znalazł na talerzu pączka i banana plus ciepła herbatka. Po śniadaniu wszyskie udały się do kościoła, gdzie dzień wcześniej razem z dziewczynami udekorowałyśmy sale i rozstawiłyśmy paczki z prezentami...ale była radość. Przed lunchem, który tego dnia stanowiło amerykańskie BBQ, przez kilka godzin malowałam dzieciakom twarze farbami (face painting) a dziewczyny z chętnymi robiły korale i bronsoletki z koralików. Wczensym wieczorem nadszedł czas na kolacje i program urodzinowy, w którym między innymi mamki śpiewały dla dzieciaków piosenkę Arki Noego „taki duży taki mały może świętym być” z pokazywanie!!!;) plus rwandyjskie tańce, w którym i ja miałam swój udział, jako jedyna biała owca..podoba mi się ta rola ;).Ale to jeszcze nie koniec wrażeń...wieczorem wyświetliliśmy na pożyczonym projektorze film dla dzieciaków. Wielkim zaskoczeniem było, gdy okazało się że nasze dzieci mogą osiągnąć stan, w którym odmawiają jedzenia, a którym w tym przypadku były paczki popcornu, które Isaac zrobił poprzedniego wieczoru...To był wzruszający i piękny dzień...a owocem jego były uśmiechy na twarzach dzieciaków. Chyba każdy na swój sposób to przeżył...dzieciaki już kilka dni wcześniej pytane czy wiedzą co za dzień jest 4 czerwca zaczynały śpiewać „i wish you a merry christmas” tak podekscytowane nadchodzącym wydarzeniem że nieświadomie myliły okazjonalne melodie, a w noc przed mamrotały przez sen „my sausage”-„moja kiełbaska” (relacja Mama Jo). Mamki miały dużo więcej pracy jako że posiłki były znacznie obfitsze a tego dnia nie mogły liczyć na pomoc dzieciaków. Misjonarze „stawali na rzęsach” by tego dnia dzieciaki miały tyle frajdy i zabawy, by w ciągu dnia nie było chwili znudzenia czy zawiedzenia.

Trzy dni przed wylotem dziewczyn, razem z Daniella podjełyśmy się małego projektu odnowienia znaku przy wjeździe na teren sierocińca. Zadanie z każdym dniem przynosiło więcej i więcej zmęczenia, ale widoczne efekty dodawały nam siły. Zmęczenie głównie wynikało z tego, że przez całe dnie pracowałyśmy przy szosie w totalnym upale, najpierw zeskrobując starą farbę, potem szkicując nowy bilbord a następnie malując go farbą. Prace zaczęłyśmy w środę czyli dzień targowy. Tego dnia na ulicy jest więcej ludzi niż zwykle co oznaczało że byłyśmy obiektami obserwacji większości mieszkańców Nkoto. Generalnie nie przeszkadzało mi to zupełnie..w pewnym sensie było to nawet dosyć zabawne i podejrzewam, że w oczach tubylców widok dwóch kobiet muzungu pracujących całe dnie przy drodze był jak obraz „Panny z łasiczką” bez łasiczki..czyli niewyobrażalny. Były momenty w których przechodzący po drugiej stronie ludzie byli tak na nas zagapieni, że nie zauważali przerwy pomiędzy jednym chodnikiem a drugim (by deszczówka mogła spływać) i wpadali w nią gubiąc buty i obdzierając kolana. Pierwszą ofiarą był mężczyzna, który obdarł kolana i zgubił klapka. Pozytywne w tym wszystkim było to, że sam z siebie potrafił się śmiać..a nam nie pozostało nic innego jak okazać współczucie rzucając przez ulice „KOMERA KOMERA” co oznacza „przykro mi że to ci się przydarzyło”. Kolejną ofiarą była kobieta z niemowlakiem na plecach. Ta z kolei obdarła nadgarstki , zgubiła klapka i owoce, które wyleciały jej z upuszczonych toreb. W jej przypadku podbiegłam do niej, by pomóc jej pozbierać owoce i sprawdzić czy dziecię, na którym jak się po chwili okazało upadek nie zrobił żadnego wrażenia, ma się dobrze. Przez cały czas towarzyszyły nam miejscowe dzieciaki, które wymieniały się co jakiś czas. Niektóre prosiły (żebrały) o buty, zdarzali się też rowerzyści, którzy przejeżdżając obok zatrzymywali się i prosili o farbę (dosadnie wskazując na puszkę z farbą) by pomalować sobie rower (tutaj palec wędrował na pojazd, którym się poruszali). Niektóre dzieciaki próbowały zagadnąć...np. jedna dziewczynka rzuciła szybko i pewnie „you are intelligent”-„jesteś inteligentna” na co ja „thank you, how do you know that?”-„dziękuję, skąd wiesz?” na co ona „i don't speak english”-„nie mówię po angielsku”..no i tak sobie gawędziłyśmy z tą młodszą częścią lokalnej społeczności

Cały czas dowiaduje się nowych rzeczy o tym miejscu...kraju. Dwa tygodnie temu zaczął się suchy sezon, który charakteryzuje się tym, że po pierwsze jest sucho;) (ziemia jest już miejscami popękana z braku deszczów), poranki i wieczory bywają chłodnawe, natomiast w ciągu dnia panuje upał, który powiązany z kurzem, który unosi się wszędzie, napierw atakując stopy po czym po mału osadzając się na nosie i w nosie, staje się sezonową zmorą. Ale ja miałam o tych nowinkach pisać..a więc właśnie lunął deszcz...a w zasadzie to mamy tu niemałą burzę...grzmoty i pioruny...a z nieba jakby ktoś wiadrami lał...Dowiedziałam się właśnie że podczas pory suchej pojawiają się dwa deszcze, które jakoś tam się nazywają, a sama Rwanda jest miejscem, w którym występuje najwięcej piorunów na świecie (wg mapy klimatycznej świata). Światło w domu co jakiś czas gaśnie, ale w tym czasie piorny z zewnątrz oświetlają pokój...idę trochę je popodziwiać.