poniedziałek, 4 marca 2013

nic nie zrobię że taki długi...tyle się dzieje ;)

Ostatni post jaki dodałam opisywał egzotykę afrykańskich przepisów drogowych i ekstremalnych warunków ( na standardy zachodnie) poruszania się środkami komunikacji miejskiej.

Tego posta chcę zacząć od świadomego wyznania że „całym sercem tęsknię za polskimi drogami”. Ostatnie dwa tygodnie poruszałam się po różnych drogach, tych które uchodzą za główne i tych które wiodą do głębokiego buszu. Z niewielką różnicą pomiędzy nimi, jestem wdzięczna że moja głowa wciąż jest na karku, nie mniej jednak moje ciało jest obolałe od nieustannego obijania się w samochodzie lub autobusie. W tym czasie odkryłam mięśnie o których wcześniej nie miałam pojęcia, a które w tych ekstremalnych doświadczeniach dały o sobie znać. Kiedyś ktoś powiedział że jazda po afrykańskich drogach jest masażem. Dzisiaj stwierdzam, że jest ona wyzwaniem. I jak jednorazowa przejażdżka może być niezapomnianą przygodą, tak kontynuowana przez dłuższy czas może okazać się traumą.
Ale zacznijmy od początku, jak to się stało że tyle czasu spędziłam przemieszczając się z jednego miejsca na drugie i gdzie mnie w ogóle wywiało? Pamiętacie Eunikę, 19-letnią polkę z którą (między innymi) dzieliłam przez miesiąc pokój? Otóż Eunika poznała na FB nastolatkę z południowej Ugandy, z którą też utrzymywała kontakt. W trakcie utrzymywania tej wirtualnej relacji okazało się że tato Talent (tak nazywa się owa ugandyjka) jest pastorem kościoła. Skracając tą zwariowaną historię do minimum, gdy dziewczyna dowiedziała się że Eunika jest w Ugandzie nalegała by ta ją odwiedziła. Gdy Eunika zdecydowała się na podróż do Ntuntgamo na samym południu Ugandy, zapytała czy nie chciałabym jej towarzyszyć. Moje towarzystwo było chyba podrzędną sprawą, myślę, że obecność „starszej cioci” dała i tak mega odważnej Eunice większe poczucie pewności i bezpieczeństwa, w tym nieznanym miejscu i pośród obcych ludzi. Zgodziłam się i tak wtorkowego poranka udałyśmy się w kilku godzinną drogę z pastorem Stempsonem, tatą Talent, który też przyjechał po nas dzień wcześniej żeby oszczędzić nam dwóch przesiadek na trasie do jego rodzinnego miasteczka. Droga była długa ale i owocna. Jako że wiodła nas nie daleko Queen Elizabeth Park, przy drodze widziałyśmy gazele i słonie. Jedno miejsce było interesujące, po prawej była szkoła podstawowa a po lewej stronie drogi były buffalo/bawoły. Krajobraz zmieniał się kilka razy, z górzystego na totalną sawannę, z plantacji herbaty które ciągnęły się gdzie okiem sięgnąć po plantacje drzew bananowych. Ostatni przystanek, zanim dotarłyśmy do celu, był wyjątkowy. Zatrzymaliśmy się w Kitagata Hot Springs. Piękne miejsce, z gorącymi źródłami z górami w tle. Na zachodzie ta okolica byłaby idealna na jakiś kurort wypoczynkowy z atrakcją turystyczną. Dla tutejszych, miejsce to wiąże się z nadzieją na uzdrowienie, gdyż wielu wierzy że wody te mają działanie uzdrowieńcze. Gdy wyszłyśmy z samochodu, poszłyśmy nad same źródełka gdzie dziesiątki ludzi zażywało kąpieli. Jedni mając głęboką nadzieję że dzisiaj będzie ich szczęśliwy dzień, inni z mydłem w ręku korzystali z faktu, że woda jest przyjemna i brali ciepłą kąpiel myjąc swoje ciała. Prawdopodobnie to miejsce było jedynym w okolicy, gdzie bez zagotowania wody w garnku, była ona gorąca. Miejsce to skojarzyło mi się z sadzawką zwaną Betezdą, gdzie raz na jakiś czas stępował anioł i poruszał wodą. Pierwszy chory który do niej wszedł był uzdrowiony. Różnica jest taka , że w Kitagata wszyscy moczyli się w wodzie czekając na cud. Rozglądając się dookoła, nagle dotarło do moich uszu pytanie pastora czy możemy głosić do tych ludzi ewangelie. Kilka minut później znalazłam się stojącą na kamieniu i głoszącą ewangelię do tych półnagich ludzi, którzy wierzą że ciepła woda ich uzdrowi. Kilkadziesiąt z nich uwierzyło w Jezusa, wielu wyszło z wody prosząc o modlitwę.

Hot Springs, Kitagata
Kolejne dni były bardzo intensywne. Naszą wizytę zaplanowano bardzo skrupulatnie, wykorzystując czas maksymalnie. Praktycznie codziennie odwiedzałyśmy szkoły, opowiadając tym młodym ludziom o Bogu, który od zawsze szuka ludzkiego serca. Bogu, który nie jest tylko religijnym obowiązkiem ale który stworzył nas dla relacji i dla swojej miłości. Bogu który jest żywy! Dziesiątki uwierzyły w Jezusa!
Wiele się w tym czasie działo, zaproszono nas na konferencje chrześcijańską w buszu, i na trzy dniową krucjatę (w Polsce nazywamy je po prostu ewangelizacjami ulicznymi). To był bardzo konstruktywny czas i bardzo wyczerpujący. Poza gorącem przez które uchodziła z nas energia, dojazd do każdego z tych miejsc był czasochłonny i męczący. W swoich notatkach, praktycznie po każdym dniu zapisywałam „...droga była w opłakanym stanie. Przez cały czas miałam nadzieje że głowa zostanie mi na karku, czasami nawet trzymałam ją z obawy że się urwie. Niekontrolowanie rzucała się na wszystkie strony, czułam się jak na koncercie heavymetalowym...”



moje kumpele z krucjaty ;)

W jednej ze szkół z tymi którzy uwierzyli ;)
Po 6 dniach tego maratonu, nocnym autobusem zabrałyśmy się do Kampali po kolejną przygodę. Noc ta należała do jednej z gorszych. O śnie nie było mowy. Ale nieprzespana noc to jeszcze nie tragedia. Znowu czułam się jakby mnie ktoś wsadził do pralki i nastawił wirowanie na 5h. Próbowałam się nawet przykleić do fotela żeby mną tak nie rzucało, ale przy takich wstrząsach nawet rzep by się odkleił. Ale już koniec...koniec z tą traumą. Wierzę że widzicie już obraz, który próbuje przed wami wymalować ;) Do Kampali dotarłyśmy przed 5 rano, jeszcze było ciemno. Mogłyśmy przeczekać około 2h i tak też uczyniłyśmy, skoro i tak nie wiedziałyśmy gdzie iść. W międzyczasie, gdy na samym końcu autobusu próbowałyśmy odpocząć po podróży, okradli Eunikę. Z całego bagażu, który miałyśmy, brakowało jej podręcznej torby. Dzięki Bogu nie miała w niej dokumentów ani żadnych wartościowych rzeczy, ale jakieś drobne pieniądze i rzeczy, bez których jak stwierdziła może żyć. Jedna pani z dzieckiem, bardzo przejęła się zaistniałą sytuacją. Poprosiłyśmy ją by zaprowadziła na do jakiegoś bezpiecznego miejsca gdzie mogłybyśmy przeczekać aż do czasu, gdy ktoś nas odbierze. Przytaknęła, i prowadząc swoje dziecko za rękę zaczęła iść, torując drogę z przystanku autobusowego do naszej „ostoi spokoju”. Nagle, podczas gdy kobieta ta wciąż szła jak przecinak do miejsca celu, razem z Euniką zatrzymałyśmy się, zastanawiając się, gdzie ona nas prowadzi. Tuż przed naszą „ostoją spokoju” naszym „bezpiecznym schronieniem” odbywała się bijatyka, w którą zaangażowanych było co najmniej 10 mężczyzn. Kobieta ta, jakby nie widząc całego zgiełku, który odbywał się tuż przed nią, pytającym gestem z niecierpliwością w głosie spytała dlaczego nie idziemy? Spytałyśmy jeszcze raz, czy jest pewna że to miejsce będzie bezpieczne, na co ona że tak. No cóż, okazuje się że bezpieczeństwo jest pojęciem względnym. Mijając wrzawę po prawej, weszłyśmy do małego baru, który przez kolejne godziny był naszym schronieniem. Pan barman, młody człowiek, okazał się bardzo miły i również bardzo przejęty kradzieżą z autobusu. Koło 11:00 przyjechał po nas Henry, pracownik Sunrise, który zabrał nas do domu Betty, która też ugościła nas po iście królewsku. Gdy weszłyśmy do jej domu a potem do pokoju, który nam udostępniła byłyśmy oniemiałe...jedynie wow pozostawało na naszych ustach. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo byłam zmęczona, i to nie tylko fizycznie. Przez ostatni tydzień ludzie z południa Ugandy, ugościli nas najlepiej jak mogli, co było dla nas wielkim błogosławieństwem. Nie chce brzmieć tak jakbym narzekała, daleko mi to tego. Jestem w Afryce nie pierwszy dzień i wiem w jakich warunkach ludzie żyją. Gdy jednak usiadłam na łóżku, które zamiast moczem pachniało świeżością, gdy wzięłam ciepły prysznic w czystej łazience, zamiast zimny w obskurnym pomieszczeniu z robakami, gdy zjadłam posiłek przy stole zamiast z talerzem w powietrzu lub na kolanach...byłam wzruszona i uświadomiłam sobie jak bardzo zmęczona. Ale nasz Tata wie, że potrzebujemy wytchnienia. Sam po 6 dniach stworzenia odpoczął, i chce byśmy i my znaleźli odpocznienie w Nim. On wie co jest dla nas najlepsze. Resztę tego dnia po prostu odpoczywałyśmy nie robiąc nic. Kolejny dzień był dla mnie bardzo ważny jako że miałam spotkać się z Josephine, dziewczynką, którą od kilku lat sponsoruję.

Z Josephiną ;)
Tak na marginesie, to dla tych którzy nie mają pojęcia o jakiego rodzaju sponsoringu piszę to pozwólcie ze wam powiem i zachęcę byście może w przyszłości mogli zrobić to samo. Sunrise jest organizacją, która pomaga sierotom w edukacji. Szkolnictwo w Ugandzie jest płatne, dlatego często te najuboższe dzieci nie mają szans by skończyć szkołę. Sunrise w swoim projekcie ma 4 swoje szkoły ale także współpracuje z szkołami państwowymi. Adopcja na odległość, pomaga dzieciakom opłacić czesne i zaspakaja podstawowe potrzeby dziecka. Przez 3 dni miałam okazje bliżej przyjrzeć się projektom i ich pracy i jestem pod ogromnym wrażeniem. Ludzie ci są szczerzy, pracowici i oddani by pomagać tym, którzy nie mają nadziei. Po kilku latach w końcu udało mi się zobaczyć i poznać osobiście Josephine. Ta chwila zapadnie mi w pamięci na długo, byłam zestresowana i przejęta, ale prawda też jest taka że byłyśmy sobie zupełnie obce więc nie oczekiwałam że rzucimy się sobie w ramiona. Ciesze się że mogłam poznać jej rodzinę, mamę chorą na AIDS i rodzeństwo, zobaczyć dom w którym mieszka i szkołę do której chodzi. Zachęcam i polecam każdemu, kto chciałby przyłożyć rękę do czegoś dobrego. To kilkadziesiąt złotych miesięcznie, które często są dla nas wypadem do kina lub kawiarni, robią wielką różnice dla tych dzieci. Organizacja jest sprawdzona i wysoko przeze mnie rekomendowana. Po więcej informacji piszcie na priv!!!
Podczas tego tygodnia w Kampali zdążyłam popłynąć na wyspę Bussi na jeziorze Wiktoria, by odwiedzić dwoje dzieciaków, które są sponsorowane przez kościół Euniki w Chojnicach (ależ zbieg okoliczności, że mamy dzieciaki w tej samej organizacji...a może nie ;)), załatwić sobie nową wizę do Rwandy i pożegnać Eunikę na lotniku w Entebe, która po 6 miesiącach Afrykańskiej przygody wróciła już do domu. Teraz jestem już w Kyenjojo. Mirka i Henry są wciąż w Kampali, wrócą prawdopodobnie pod koniec tygodnia. Po tych wszystkich wojażach bycie w pustym domu sprawia mi nawet przyjemność. Cisza spokój, czas by nabrać sił przed kolejną przygodą...Niech się dzieje! ;)