poniedziałek, 18 lutego 2013

Drogówka

Życie tutaj jest do góry nogami. Ostatnio jechałyśmy z dziewczynami do Kaihury do sierocińca. W Kyenjojo na wylocie z miasta jest miejsce gdzie zatrzymują się samochody osobowe, które są tutaj poza motorynkami, jednym z głównych środków transportu. Wiedziałam że jeśli chodzi o liczbę pasażerów w lub na pojeździe to wyznawana jest zasada „ile wlezie tyle bierzem”.

Zdarzało nam się widzieć mototaxi na której siedziało 5 osób plus bagaże, a raz nawet 6 ludzi (3 dorosłych i 3 dzieci). Ja sama pierwszego wieczora, gdy dojechałam do Kyenjojo, zostałam posadzona na bode (czyli mototaxi) z dwiema walizkami i plecakiem. Już po zapakowaniu wszystkiego, ciężko było widzieć motorynkę, nie mówiąc o tym że miałam się na nią zmieścić ja i kierowca. Jestem pewna, że fakt, że kierowca siedział mi na miednicy, bo przed nim była już tylko kierownica, umożliwił nam tą jazdę i tak w jednym kawałku dotarłam do celu. Ale wracając do podróży do Kaihury. Znalazłyśmy 6 osobowa taksówkę, w której już 4 kobiety były pasażerami. Kiedy pojawiłyśmy się to myślałam że 7 pasażerów plus kierowca to o dwie głowy za dużo więc ruszymy. Ja już siedziałam na kolanach Pauli obok dwóch starszych pań z czego jedna swoją masą śmiało mogłaby zając półtora siedzenia. Niemądra ja... Po chwili pojawiła się jedna mamka, która usiadła od strony kierowcy. Zaczęłam ją zaczepiać „ hej mama czy ty jesteś kierowcom” co wymalowało wszystkim uśmiech na twarzy. Tak czy inaczej wciąż czekaliśmy na kierowcę. Po chwili ponownie od strony kierowcy wsiadł mężczyzna, który nie przypominał tego, który pierwotnie siedział za kierownicom. Nagle drzwi od strony pasażera otworzyły się i jakiś nastolatek zaczął wpychać się do przodu. To było już czterech pasażerów a kierowcy wciąż nie było. Podczas gdy ja wciąż z otwartą buzią obserwowałam co się dzieje z przodu samochodu pojawił się kierowca, który dzieląc siedzenie z pasażerem odpalił samochód i ruszył – z 12 osobami. Ostatnio Paula jechała w zapakowanej taksówce gdzie ludzie siedzieli na kolanach ludziom. Nagle taksówkę zatrzymał policjant. Siedząc w 6 osobówce w 11 osób można pomyśleć że mandat będzie jak nic...ale nie w Afryce. Policjant otworzył przednie drzwi taksówki i jako 4 pasażer usiadł na krawędzi fotela po czym samochód ruszył dalej. This is Africa ;)

Uganda

Podróż do Ugandy była długa, ale dzięki Bogu bezpieczna. O godzinie 18:00 wyruszyłam z Kigali autobusem, który był całkiem komfortowy. Byłam bardzo szczęśliwa że przez to 11 godzin nie musiałam z nikim dzielić siedzenia. Jazda minęła bez żadnych niespodzianek. Na granicy trafiłam na miłą celniczkę, która bez zbędnych pytań dała mi wizę na 3 miesiące. Przed 5 rano dotarłam do Kampali, stolicy Ugandy. Wciąż przy świetle gwiazd odebrałam swoje dwie walizki i nim się obejrzałam, taksówkarze i mężczyźni, którzy na ulicy wymieniają walutę, obeszli mnie próbując sprzedać swoje usługi. Moje stanowcze „nie” i zmęczony wyraz twarzy, który na pewno był przekonywający, po kilku minutach rozgonił towarzystwo. Tuż koło miejsca gdzie zatrzymał się autobus był otwarty Pub do którego też się udałam. Siadając przy stoliku modliłam się, żeby Tata wysłał anioła by mnie strzegł i by pomógł mi jakoś skontaktować się z pastorem, który miał po mnie kogoś wysłać. Po chwili w drzwiach pojawił się mój anioł, który poza mną był jedynym żółtoskórym „muzungu” na horyzoncie. Luo Wei towarzyszył mi w pubie przez cały czas (czyli jakieś 8 godzin), udostępniając mi także swój telefon bym mogła zadzwonić pod jedyny numer, który posiadałam. To był długi dzień, zanim dotarłam do miejsca docelowego, jeździłam po Kampali motorynką z walizkom na plecach (nie dla przyjemności, musiałam jakoś dostać się na drogę wylotową skąd zabrano mnie dalej) i poznałam grupę sympatycznych polaków z którą przez około 4h jechałam busem do ostatniej stacji, dzieląc siedzenie z synem pastora. W końcu około godziny 18:00 znalazłam się z Kyenjojo. W tym małym miasteczku zatrzymałam się u misjonarzy Mirki i Henrego, niezwykłego małżeństwa, które na cały ten czas będzie gościć mnie u siebie. Na miejscu poznałam dwie polki Paule i Eunikę, które zostaną z nami do końca lutego. Obie dziewczyny są zabawne i mają serca, pełne współczucia i gotowe by dawać. Jestem nimi bardzo zachęcona.
Uganda niewiele różni się od Rwandy, morze ubóstwa i potrzeb zalewa to miejsce. Ludzie są serdeczni i ku mojej miłej niespodziance, wielu mówi po angielsku. Od miasteczka rozchodzi się wiele dróg, które prowadzą do buszu, gdzie mieszkają ci najubożsi. Mieszkanie w którym się zatrzymałam jest na uboczu, jakieś 3 km od głównego skrzyżowania. Wraz z dziewczynami codziennie pokonujemy ten dystans, po drodze poznając najbliższe sąsiedztwo, które jak się okazało jest miksem różnych religii. Mimo wszystko jednak, gdy muzułmańskie dziecko choruje, mama nie wzbrania się modlitwy o nie w imieniu Jezusa. Takie sytuacje skłaniają mnie do rozmyślania o ubóstwie, przesiąkniętym desperacją, które skłania tych ludzi do tego, by zwrócić się o pomoc do nieznanego Boga. Shakila Angel po dwóch dniach była całkowicie uzdrowiona ;)

Shakila Angel z mama w tle ;)
Przez pierwsze dni, nasza czwórka, czyli Paula, Eunika i Adam, który również jest wolontariuszem w „Bringing Hope to the Family”, jeździliśmy do pobliskiej wsi, gdzie w buszu malowaliśmy szkołę. Niektóre klasy szkolne były siedziskiem szczurów/mysz (ilość kup na to wskazywała) i robaków – na samo wspomnienie się wzdrygam. To była nużąca praca, po kilku dniach przyznam się, że miałam dość malowania. Nie mniej jednak, mimo kiepskiej kondycji ścian, po odmalowaniu efekt był zadziwiający. W drodze do szkoły, idąc najgorszą ulicą w Kaihurze (jak to skomentowała Paula), mijaliśmy dzieci, które ze swoimi rodzinami mieszkają w buszu. Podekscytowane dzieci zawsze radośnie za nami krzyczały „how are you”, czasami przybiegając i witając nas uściskiem dłoni. Gdy nie zapomniałyśmy cukierków z domu, rozdawałyśmy je napotkanym skarbom, które z geście wdzięczności często przyklękały. Na początku czułam się niewygodnie, nie rozumiejąc że ten gest jest częścią tutejszej kultury i oznacza szacunek i respekt do osoby przed którą się kłania. Ta wiedza, stłumiła moje wewnętrzne oburzenie i teraz sama kłaniam się przed każdym kto mi się kłania. Jednego dnia, zabrałyśmy cukierki ciastka i mleko, ciuchy, które Płock wysłał w paczce z przyborami szkolnymi, kupiłyśmy kilka par klapek (dzień wcześniej zmierzyłyśmy patykami stopy dzieciakom) i zawiozłyśmy do buszu. Ależ była radość, cudowne doświadczenie, jedno z moich ulubionych tutaj. W Kaihurze jest również sierociniec, w którym Paula ma chłopca, którego sponsoruje. W domu tym mieszka około 50 dzieciaków, z czego spora część to maluchy do 2 roku życia.

Dzieciaki z sierocinca w Kaihurze - lunch time

Najgorsza ULICA w Kaihurze ;)

Chlopiec z buszu
Poza tym w Kyenjojo i okolicach są jeszcze dwa sierocińce, z których dzieci są sponsorowane przez polaków. W każdym tygodniu odwiedzamy te miejsca, spędzając czas z dzieciakami, prowadząc studium biblijne z nauczycielami z różnych szkół w trzech wsiach i usługując w okolicznych kościołach. Najczęściej wychodzimy rano i wracamy do domu późnym popołudniem, intensywność dni powoduje że czas mija mi tu szybko. Czasami tyle się dzieje na przestrzeni dni że trudno mi uwierzyć, że dopiero miesiąc jestem w tym miejscu. Praca tutaj bardzo różni się od tej w Rwandzie, głównie dlatego, że zakres działania sięga dalej niż tylko miejsce zamieszkania. Mam ogromną frajdę z poznawania okolicy i jej mieszkańców, sprzedawców, sąsiadów z podwórka, dzieci z ulicy. Pewnego dnia spotkałam Johna, chłopca który na ulicy zwrócił moją uwagę. Jak wiele tutejszych dzieci miał obdarte ciuchy i był bez butów, ale jako jedyny, nie narzucał się i nie żebrał, ale zwyczajnie obdarzał mnie ciepłymi uśmiechami. Na chwilę zgubiłam go z oczu, ale kiedy znaleźliśmy się ponownie, zabrałam go do domu by dać mu plecak, piórnik, nową koszulkę i buty, które jak się okazało pasowały prawie idealnie. Na drugi dzień wrócił w nowej koszulce i klapkach by się przywitać. Nakarmiłam go a potem siedzieliśmy sobie miło spędzając czas na rozmowie (a raczej próbach rozmowy), czytaniu biblii w rootoro i modleniu się o chorą sąsiadkę.

John ;)
Codziennie kraj ten zadziwia mnie swoją innością, klimatem którego nie jestem wam nawet w stanie porównać do czegoś w Polsce. Na poczcie nie ma znaczków, w kafejce internetowej często nie ma internetu lub prądu co jest jednoznaczne z brakiem sieci w kafejce, na stacji benzynowej nie ma paliwa, każdy chodzi i jeździ jak chce, a fakt że jest tu ruch lewostronny jeszcze bardziej robi wrażenie totalnego chaosu. Lokalni, a zwłaszcza dzieci wciąż zaczepiają nas na ulicy, chociaż z każdym dniem zwracamy na siebie coraz mniejszą uwagę. Mimo tej „egzotyki” czuję się tutaj coraz bardziej swojsko, mimo barier językowych coraz śmielej targuję się na markecie, nie lubię gdy z powodu koloru skóry chcą mnie oskubać z pieniędzy. Bose, półnagie dzieciaki z sąsiedztwa nabrały śmiałości w naszym towarzystwie. Jednej soboty poszłyśmy nawet do jednej sąsiadki na lunch. Gospodyni i my przygotowaliśmy coś do jedzenia i tak przy posiłku miło spędziliśmy czas.
Jesteśmy na przełomie pory deszczowej i suchej. Coraz rzadziej pada deszcz, co sprawia że kurz uliczny, który porywany w górę przez przejeżdżające motorynki i samochody unosi się w powietrzu niemal nieustannie, okrywa jakby swoim płaszczem przydrożną zieleń, która z każdym dniem jest coraz bardziej brązowa. Zazwyczaj jestem zlana potem zanim jeszcze wyjdę z domu, dni bywają bardzo upalne. Czasami jest tak gorąco że mimo tylko zimnej wody, wieczorami jest ona tak nagrzana słońcem że wydaje się ciepła. Hmmm a może woda jest wciąż zimna, tylko nagrzane słońcem ciało daje mi takie złudzenie...
Na razie to tyle kochani. Pozdrawiam was cieplo ;)