piątek, 22 czerwca 2012

God bless me!

Zorientowałam się właśnie że prawie każdego posta zaczynam od „no i mamy...” Ale za każdym razem kiedy zabieram się do pisania, pierwszą rzeczą jaką sobie uświadamiam, jest to jak szybko upływa mi czas. To jest w zasadzie paradoksem Afryki, że jakimś cudem czas tutaj nie istnieje a jednak płynie mi jak woda przez palce. Ten fakt powoduje że coraz częściej mam chwile, kiedy robi mi się ciężko na sercu, że już tak niebawem opuszczę to miejsce. Czasami nie mieści mi się w głowie że nie będzie mnie z tymi dzieciakami – zwłaszcza teraz (po wielu miesiącach wspólnego życia) kiedy zaczynamy mieć bliskie relacje, swobodne rozmowy, wspólne przeżycia i wspomnienia z których możemy się śmiać.
Rozpoczęła się pora sucha o czym świadczy nie tylko oczywisty brak opadów ale także powrót w okolice wielkich biało-czarnych ptaków. Z wyglądu przypominają mi „przeżarte czaple” (długie nogi i dziób tyle że w talii grubsze ;)) które na wysokich drzewach ponownie zaczęły budować gniazda. Życie w dużej mierze przyprawione jest już rutyną, co z jednej strony ograbia z pewnej ekscytacji, z drugiej jednak strony daje mi poczucie, że nie jestem tylko gościem, który składa krótką wizytę, ale jestem członkiem tej rodziny, jestem w domu. Codziennie rano o około 6:00 mogę się spodziewać „Abby alarm” która prawie codziennie albo wydziera się wołając czyjeś imię ze100 razy zanim ktoś łaskawie odpowie (koncepcja podejśćia do wołanej osoby jeszcze nie mieści się im w głowie) albo płacze albo śmieje się na cały sierociniec...zawsze coś/ktoś wydobędzie z niej „alarm”. O 8:30 do 11:00 zaczynam klasy komputera. Potem chwila przerwy, w której czasami odprowadzam dzieciaki do szkoły, a o 14:00 zaczynam popołudniowe zajęcia z tymi, którzy wrócili ze szkoły. Koło 16:00 zaczynamy podlewać ogród co oznacza ponad 2h noszenia wiader i różnej pojemności zbiorników (od 5 do 20 litrów) z wodą. Prawdę mówiąc sama jestem zdziwiona tym, ile frajdy mam z tego podlewania zwarzywszy na to, że ogrodnictwo czy chociażby zadbanie o rośliny doniczkowe nie interesuje mnie za bardzo – moja mamutka, której nie raz i nie dwa zrujnowałam kwiaty, zwyczajnym ich ignorowaniem podczas jej neobecności w domu, wie o czym mówię. Może po prostu towarzystwo dzieciaków mi w tym pomaga. Ostatnio jak marudzili, poruszałam ich wyobraźnie mówiąc że zamiast pomidorów zbiorą czekoladę a zamiast cebuli cukierki. Po 18:00 czas na kolacje i o 19:00 jeśli nie mam Family time – moje obowiązki się kończą. Można by rzec, że grafik dosyć nudny, ale w interakcji z 60 wspaniałych rozciąga mnie na wszystkie strony.

W piątki mam Family Time tylko z najmłodszymi, reszta dzieciaków uczy się w kościele i odrabia lekcje. Czasami mam wrażenie że opanowanie tej szóstki jest trudniejsze niż całej grupy, zwłaszcza kiedy są one w kiepskich nastrojach. Są to chodzące indywidualności, które swoją obecnością sprawiają że świat jest piękniejszy. Gemi jest chodzącym cudem, która swoim uśmiechem zmiękczyłaby każdą skałę. Jednym z jej nawyków jest nieustanne grzebanie po cudzych kieszeniach- nie było dnia by jej zwinna rączka nie znalazła się w mojej kieszeni. Abby to mały taran, który staranuje wszystko co stanie jej na drodze, ale w rzeczywistości jest niesamowicie wrażliwa. Brook, która sprawia wrażenie, że pierwszy podmuch wiatru porwie ją do góry, jest drobną i delikatną istotą o silnym i upartym charakterze. Zach to sama słodycz. Uwielbiam jak biega, oglądając się za sobą. Czasami ma ciche dni, wtedy bez słowa wtula się we mnie i robi za część mojej garderoby. Elia jest bystrym chłopcem, uwielbia układać puzzle i jako jeden z pierwszych z całej szóstki zaczął układać 100 elementów. Kilka miesięcy temu stracił obie jedynki i jakoś nie chcą mu odrosnąć. Brak zębów sprawia, że ma zabójczy uśmiech. Dzieciaki nadały mu ksywe „Frogy”. Arsene to urodzony aktor, jak jest w dobrym nastroju jest jak balsam na serce, kiedy jednak wstanie „lewą nogą” potrafi dać w kość. A więc ostatnio, rzeczą która rozpraszała maluchy były puszczane przez nie gazy. Nie wiem co one jadły, ale w pewnym momencie miałam wrażenie że odgrywają koncert, jedno puszczało bąka przez drugie. Gemi, którą od jakiegoś już czasu uczę dobrych manier, wiedziała że po „uwolnieniu orki” w towarzystwie trzeba coś powiedzieć i zamiast „excuse me” zadowolona z siebie powiedziała „God bless me”. W pewnym momencie otoczyła nas jakby „chmura” i Arsene wykrzywiając twarz i marszcząc oczy zawołał „aaa my nose is auci!”



Zach


Brook


Abby


Gemi


Elia


Arsene

Lekcje komputera wciąż są na topie. 5 dni w tygodniu mam łącznie 11 grup. Ogólnie mówiąc to mam bardzo dużo frajdy z tych zajęć, ale gdybym miała się rozdrabniać to czasami przyprawiają mnie o siwe włosy. Pewnego dnia rozmawiałam z mama Jo, która przedstawiła mi jej punkt widzenia na te lekcje. „Wiola” powiedziała, „to może być jedyna okazja w ich życiu by mogły nauczyć się podstaw komputera. Może kiedyś ta wiedza pomoże im w życiu”. Wow, mój stosunek do zajęć się trochę zmienił, zaczęłam podchodzić i przygotowywać się do nich poważniej.

Jednego dnia Brook i Gemi biły się podczas library time o klucze do drzwi. Codziennie pod koniec zajęć któreś z dzieciaków woła „I want key”. Tym razem pierwszą w tym rejsie była Gemi. Niefortunnie Brook była w bojowym nastroju i też chciała klucze. Zanim zdążyłam się zorientować jak poważna jest zachcianka Brook dziewczyny były już trakcie przekazywania sobie kopniaków. Jak je rozdzieliłam i uspokoiłam (Brook odciągana wystawiała jeszcze swoją chudą nogę by sięgnąć Gemi), oznajmiłam im że nie opuścimy klasy dopóki się nie przeproszą. Ponad godzinę później, Gemi ugieła się, wyciągnęła rękę i powiedziała do Brook „Imbabarira” co znaczy „przepraszam, niech będzie między nami zgoda”. W odpowiedzi Brook odwróciła oczy, wciąż była wściekła. Zajęło jej jeszcze dobrych kilkanaście minut by przeprosiła tamtą. Jak wyszłyśmy w końcu z klasy spytałam Brook czy mogę ją wziąć na ręce. Ku mojemu zdziweniu nie zaprotestowała, więc dałyśmy sobie trochę czasu w objęciach.

W końcu udało nam się odwiedzić Habimana i Poul – dwóch chłopców, którzy byli z nami przez jakiś czas w sierocińcu. Mieszkają oni jakieś 30 min drogi samochodem z naszego domu. Pierwsze 10 minut byliśmy na głównej drodze poruszając się w stronę Kigali, następnie skręciliśmy w lewo na drogę, która prowadziła na wzgórze gdzie znajduje się wioska chłopców. Jak to niektórzy określają poboczne drogi, jest to rodzaj afrykańskiego masażu. Pamiętam jak kiedyś jeden z naszych odwiedzających po przejażdżce powiedział, że chyba mu kręgi wskoczyły na właściwe miejsce bo go plecy przestały boleć. Po dotarciu na miejsce, na spotkanie wyszedł Papa chłopców. Zanim dowiedzieliśmy się, że chłopcy poszli do studni po wodę, ktoś został już po nich wysłany. Po kilku minutach dołączyli do nas i do grona dzieciaków które przyszły z sąsiedztwa. Wyładowaliśmy materace z samochodu po czym zasiadliśmy na krzesłach przed domem. Po kilku minutach konwersacji, pełnej pytań jak chłopcy radzą sobie w szkole, nasza wizyta zbliżała się ku końcowi. Przez ostatnie minuty mówiłam im o Tacie, zwracałam ich nadzieje ku Bogu a nie ku ludziom, którzy pojawiają się w życiu i odchodzą...jak my tego dnia. Miałam wrażenie że słowo to pokrzepia ich serca, po tym jak Isaac powiedział, że wraz z rodziną wraca do USA i to jest nasza ostatnia wizyta.


Z Poul i Habimana


Urodziny dzieciaków były rewelacyjne. Dzień zaczęłam o 5 rano by pomóc w przygotowaniu śniadania.Tego wyjątkowego dnia jubilaci dostali bagietkę z masłem, banana i herbatę – co zdarza się im kilka razy w roku, od święta. Po śniadaniu prezenty, malowanie twarzy, robienie masek z papierowych talerzy jak i bronsoletek i korali, gry i zabawy i tak do obiado-kolacji. Na tą, zaproszeni zostali jak zawsze, biskup z rodziną a także kilka osób z lokalnych władz. W programie były występy z czego jeden to taniec mamek ze mną w zespole. Tym razem nie potknęłam się chciaż zdarzyło mi się kilka razy przydeptać za długą spódnicę. Po kolacji, kiedy goście już opuścili sale zaczęła się druga impreza. Rugamba (jeden z najstarszych) zaczął puszczać muzykę i prawdziwa potańcówka się zaczęła...ha zapomniałam już jak ja lubię tańczyć. Przez około 1,5 h nieustannie kręciliśmy się na parkiecie. W międzyczasie Mama Jojo przyniosła 60 bagietek, kótrych mimo dopiero co skonsumowanej kolacji nikt nie odmówił. Niektóre dzieciaki śpiewały do bagietki jak do mikrofonu, co chwilę je nadgryzająć. Po szaleństwie na parkiecie pozostała nam ostatnia rozrywka tego dnia, czyli wyświetlenie filmu na projektorze. Serena przygotowała 60 małych papierowych tubek w które nawrzucała słodycze by każdy mógł słodko zakończyc ten dzień. Świecące kurczaki i piłki, które przysłała Warszawa to był hit i przebój – jeszcze raz dziękujemy jak sto pięćdziesiąt ;) Na drugi dzień każdy odreagowywał urodziny. Baylee (odwiedzająca nas dziewczyna z USA)znalazła małego Zacha drzemiącego na siedząco na dworze, Gemi zasnęła mi na kolanach w kościele, na terenia całego domu panowała cisza i spokój. Generalnie wszyscy są zadowoleni z wydarzeń urodzinowych a co najważniejsze, dzieciaki są szczęśliwe.


urodzinowo

Kilka śmiesznych/cennych/nie obojętnych/ chwil:
„This is the goodest” - Sederisc podczas library time przyglądając się swojemu obrazkowi.
„Really” („Naprawdę”)- zdziwienie Sereny, gdy zapytana jak jest zupa po polsku zażartowałam że „soupski”. Czasami Isaac dodaje do każdego słowa końcówkę -ski, udając że rozmawiamy po polsku
„I want creyons” („Chcę kredki”) - Abby do mnie z lekką pretenją w głosie, siedząc przy ławce na której stoją trzy kubki pełne kredek.
„It's broken” („jest złamana”) - Abby, która z 3 kubków pełnych kredek, zawsze wybierze tą która jest złamana.
„Narnia 4 „– odpowiedź Zacha na pytanie jaki film chciałby obejrzeć w urodziny.
„umukecucuru”- co znaczy stara kobieta – Reakcja Sabato na to jak Simon powiedział że mam 30 lat.
Isaac zapytany czego nigdy nie zapomni z Afryki odpowiedział „człowieka na motorze w deszczowy dzień z lodówką na plecach i parasolką w ręce”.
„Imana yacu” - „O Boże”- reakcja mamy Epiphanie na „mgiełkę” do ciała, którą dostała w prezencie. Raz w roku w ramach podziękowania mamkom za ich ciężką pracę, zabieramy je na kolację do Kigali (dla niektórych to była pierwsza okazja w życiu by być w restauracji) i wręczmy im małe podarunki.
„She actually can wisper” („ona faktycznie potrafi szeptać”) - moje zdziwienie w restauracji, gdy mama Faida, która jest głośną kobietą i zawsze sprawia wrażenie jakby mówiła przez niewidzialny megafon, zaczęła wypowiedź ściszonym głosem.
„Tomorrow we will eat Christmas” - Gemi o uczcie urodzinowej. Każdą dużą ucztę dzieciaki tak określają
„Jedna z pierwszych rzeczy, których się tu nauczyłem, to by zanim namydle sobie ręce sprawdzić czy jest woda w kranie” - Isaac do Eda, naszego gościa i przyszłego dryektora sierocińca.
„Dobranoc ciocia wiola” - dzieciaki po family time życząc mi dobrej nocy po polsku