sobota, 15 czerwca 2013

Bez tytułu ;)

Dni mijają, sierociniec zamienił się w „miasto duchów”, zwłaszcza teraz kiedy dzieciom zaczęła się znowu szkoła. Zazwyczaj nie było chwili by z zewnątrz nie dobiegał mnie odgłos śmiechu, płaczu, żywej rozmowy, albo nawoływania kogoś tak długo i tak głośno że poza zainteresowaną osobą wszyscy inni słyszeli. Teraz do południa jest tu tak cicho i spokojnie...
Na przestrzeni tygodni udało mi się odwiedzić kilka dzieciaków w Kigali – mieliśmy świetny czas razem, rozmawiając o przyszłości i wspominając przeszłość. Innego dnia wraz z Rugambą, który mieszka teraz bardzo blisko nas, powędrowaliśmy by odwiedzić Joselyne, która mieszka jak myśleliśmy nie tak daleko. W pierwszych minutach wędrówki, zdobywając pierwsze wzgórze, dołączyli do nas Kaleb i Kiara (dzieci dyrektorów). Spacer ten zamienił się w prawie 3 godzinną wyprawę przez wzgórza i doliny. Ależ ja lubię takie wyprawy, zawsze czuję w powietrzu przygodę. I ta byłaby idealna gdyby nie drobny szczegół, że Joselyne nie było w domu ani w jego pobliżu. Jej babcia zaprosiła nas do środka, pokazała miejsce gdzie dziewczyna śpi. Chociaż była nieobecna, cieszyłam się że mogę zobaczyć gdzie mieszka. Wieś ta (3 chatki na krzyż)jest w totalnym buszu w pięknej dolinie. Nie ma w pobliżu żadnej studni dlatego jedyną wodą jaką tam mają to deszczówka, lub maluteńki strumyk spływający z wzgórz. Zbliżając się do domu Joselyn, mijaliśmy dziewczynkę, która nabierała wodę do butelki używając jako lejek kawałka liścia bananowca. Z jednej strony byłam zachwycona , przyrodą, spokojem jaki panował w tej małej wiosce w dolinie z dala od głośnego świata cywilizowanego– krajobraz był zachwycający, atmosfera bajkowa...ale czy takie też byłoby życie. Jestem w stanie wyobrazić sobie życie bez tych wszystkich udogodnień technicznych ale jednak brak dostępu do podstawowych rzeczy jak prąd czy woda wydaje mi się na dłuższą metę ciężki do zniesienia... hehe pisząc to przyszło mi na myśl „Nigdy nie mów nigdy...” Część starszych dzieci dzwoni do mnie z numerów swoich krewnych, a w zasadzie puszcza mi strzałki z nadzieją że oddzwonię. Zawsze oddzwaniam i mam wielką frajdę słysząc je po drugiej stronie słuchawki. Raz zadzwonił do mnie Manani, chłopiec który praktycznie w ogóle nie mówi po angielsku, ale z jego słabym angielskim i moimi kinyarwanda wyraziliśmy swoją radość.
W międzyczasie żyję z pozostałymi 18 dzieciakami. Coraz więcej czasu spędzam z Cody, który niedawno miał 7 ataków epilepsji w ciągu doby, co spowodowało utratę słuchu i totalną utratę rzeczywistości. Przed atakami, Cody był upośledzony, ale teraz jest zupełnie wyizolowany w swoim małym świecie, gdzieś daleko stąd. Czasami kiedy zastanawiam się co ja tu mogę zrobić, w uszach dźwięczą mi słowa Jezusa „cokolwiek uczynicie dla tych najmniejszych, mnie uczynicie” Hmm ewangelia nie jest tak skomplikowana jakby się wydawało...czasami chciałoby się głośno, tłumnie i spektakularnie a tymczasem jej moc często przejawia się w chwili, jeden na jeden, w ukryciu, w zwykłym przytuleniu dziecka. Dla zachęty powiem wam, że po kilku tygodniach Cody odzyskał słuch i chociaż wciąż nie czai co się do niego mówi, wciąż dryfuje gdzieś daleko stąd, to dużym progresem jest fakt, że reaguje na dźwięki.
Cody
Jednej niedzieli ja i papa Jo pojechaliśmy do szkoły z internatem, odwiedzić Arown, naszego starszego chłopca. Droga na północ zajęła nam dobrych kilka godzin, ale widoki rekompensowały cały jej trud. W pewnym monencie, w niewielkiekj wiosce Surombaja – co naczy brzydka twarz (nasz samochód) nie chciał odpalić. Papa Jo , rzucił przez ramię „We need push”. By upewnić się że to właśnei ja mam być tą pchającą, zdałam pytanie na którą otrzymałam pozytywną odpowiedź. Stanęłam więc z przodu pojazdu, jedyna muzungu w okolicy, próbując z całych sił pchać samochód, który nawet nie drgnie. Siedząc w samochodzie swoim kolorem skóry zwracałam na siebie uwagę lokalesów ale teraz to było niczym reality show. Po chwili zawołałam do pomocy dzieci, które podeszły bliżej by obserwować całe zjawisko. Jeszcze chwilkę później wokól mnie zgromadzili się mężczyźni i tak wszyscy razem byliśmy w stanie poruszyć „Brzydką twarz”. Tak na marginesie to drugie auto (van) dzieciaki nazwały „Customer Care”, co do dzisiaj mnie bawi, gdyż w kraju tym obsługa klienta jest na poziomie narodzin. Jak to zwykle bywa, wyprawa ta dała mi dużo radochy, spotkałam się z Arown, poznałam nowych ludzi, oddałam kanapki dzieciom z buszu, które, nie zdziwiłabym się, gdyby po raz pierwszy jadły chleb i gawędziłam z papa o kulturze afrykańskiej. Rwandyjczycy są bardzo dumnymi ludźmi. Tutaj na przykład pytanie „jak mogę ci pomóc” jest nie na miejscu, nigdy się go nie zadaje! Jeśli widzi się czyjąś potrzebę to bez słowa, w miarę możliwości się pomaga.
W drodze do szkoły Arowna
Coraz częściej wstaję o 6 rano by odporowadzić poranną grupę do szkoły. W pierwszej chwili gdy otwieram oko, nie chce mi się ruszyć z ciepłego łóżka by wyjść na chłodne powietrze rwandyjskiego poranka, ale gdy już to uczynię, nigdy nie żałuję. Lubię patrzeć jak słońce wnosi się na niebo, pomału osuszając pełną rosy trawę. Lubię mijać po drodzę dzieci, z których niektóre podbiegają do mnie z otwartymi rękami i obejmują mnie. Lubię gdy w grupie młodzieży, którą mijam w drodze powrotnej, słyszę „Hi Auntie Wiola” zamiast „Hi Muzungu”. Lubię spotykać stare kobiety, które przysiadują na uboczu i dzielą się nowinkami. Jednego dnia jedna starowinka, poprosiła mnie bym się o nią modliła bo ma malarię i problemy z kręgosłupem. Żadnych nonsensów, żadnego „ale jak to będzie wyglądać, co pomyślą sobie o mnie inni” lub „przecież ja jej nie znam” Ta prostota życia chyba nigdy mi się nie znudzi!