wtorek, 21 stycznia 2014

Pragnienie serca

To był gorący dzień w Pemba Mozambik. Tego dnia byłam głodna…głodna Boga. Na wykładach ktoś dzielił się świadectwem Bożego działania, jak niewidomi ponownie widzieli a głusi odzyskali słuch, jak porzuceni i zagubieni odnaleźli swoją tożsamość w tym, który dał im życie… moje serce jeszcze tęskniej biło do tych chwil Bożego dotyku wobec złamanego świata, wobec mnie. Moje współlokatorki opuściły pokój, więc skorzystałam z chwili by być sam na sam z Tatą. Rzadkością jest być samej w pokoju, w zasadzie to był to pierwszy raz odkąd przyjechałam do Pemba, gdy miałam dłuższą chwilę prywatności i samotności o normalnej godzinie dnia. Leżałam więc na łóżku rozmawiając z Tatą. W końcu, z głębi mnie wydobyło się westchnienie, które niosło ze sobą pytanie “ po co ja tu właściwie jestem” ? W tej właśnie chwili usłyszałam szept Taty “ Daje ci pragnienie twojego serca”. W moich myślach zobaczyłam każdy moment kiedy wzdychałam i prosiłam by jednego dnia tu być…nawet nie pamiętam jak długo marzyłam by przyjechać do Mozambiku…Ten czas nadszedł i był to wspaniały sezon w moim życiu. Pomijając każdą inną przyczynę dla której byłam w tej szkole, zachwyca mnie to, że spełnienie marzenia było dla Taty wystarczającym powodem. On zwyczajnie chce dawać nam pragnienia naszego serca…
W szkole mieliśmy 300 studentów z 46 krajów świata. Różnorodność kultur, języków, osobowości była ogromna i osobiście bardzo dobrze czułam się w tym międzynarodowym środowisku. Przyznaję się, że na początku przeżyłam szok kulturowy…dużo czasu bowiem minęło kiedy ostatnim razem widziałam taką ilość ludzi z zachodu. Szybciutko jednak przywykłam, nie miałam wyjścia haha. Pokój dzieliłam z sześcioma wspaniałymi kobietami. Cornelia ze Szwajcarii była naszą liderką pokoju. Od pierwszej chwili znalazłyśmy wspólny język…na ten czas i miejsce była dla mnie bratnią duszą. Olivia z Nowej Zelandii była mi bliską przyjaciółką. Kobieta o niezwykłej wrażliwości i talentach artystycznych. Wiele godzin spędziłyśmy na rozmowach i modlitwie. Kayla z USA jest jedną z bardziej szalonych osób jakie znam. Do dziś dnia, gdy jem cukierka na myśl przychodzi mi Kayla…prawdopodobnie dlatego, że była ona w stanie wciągnąć w siebie kilo cukierków dziennie. Sarah z Południowej Afryki była najmłodszą w tej naszej rodzinie. Była ona dla mnie jak młodsza siostra, której nigdy nie miałam. Jedną ze słabości było jedzenie…zadziwiało mnie to że mimo ilości które pochłaniała, trzymała świetną formę. Tori z Usa – ciepła i bardzo zabawna dziewczyna. Czasami zadziwiała mnie swoimi pomysłami…no chyba że gotowanie spagetti w czajniku elektrycznym jest nowością tylko dla mnie. Denis z Teksasu była pracowitą pszczółką, która potrzebowała mieć zajęcie non stop. Może właśnie dlatego spędziłam z nią najmniej czasu, te chwile jednak, które były nam dane, były zdecydowanie pozytywne. Wszystkie razem stworzyłyśmy klimat rodziny na ten czas który był nam dany. Jestem wdzięczna, że mimo wyzwań i zmagań jakim stawiałyśmy czoło…chociażby taki że z trzech, dwa i pół miesiąca nie mieliśmy wody, często prądu, nie wspominając o aktywnych szczurach i leniwych kotach i upale, który często ciężko było wytrzymać, żyłyśmy w zgodzie i miałyśmy naprawdę piękny czas razem, wspierając się w słabościach i chorobie, bo i one przeszły przez nasz pokój.
od lewej: Sara, Tori, Kayla, Olivia, Amanda, kucajca: Cormelia i z tyłu Kathy. Na focie są dwie ekstra dziewczyny, Amanda i Kathy które były nam bardzo bliskie.
Program szkoły był dosyć intensywny. Od poniedziałku do czwartku od rana mieliśmy czas uwielbienia i wykłady. Misjonarze i nauczyciele z całego świata przyjeżdżali by dzielić się z nami swoim doświadczeniem i mądrością. Podczas tego czasu było wiele śmiechu i łez, gdyż Tata dotykał nas, uzdrawiał zranione serca, pokrzepiał złamane dusze i odbudowywał wizje i nadzieję dla wielu. Piątek był dniem misji praktycznych. Na cały wachlarz możliwości wybrałam misję pośród ludzi islamu i misję w więzieniu. Dwa weekendy spędziłam na outreachu, na którym udawaliśmy się do buszu by pokazać ludziom film “Jezus”, głosić ewangelię i modlić się o chorych. Jednym z wydarzeń, którego byłam świadkiem było uzdrowienie głuchego mężczyzny. Po krótkiej modlitwie Jezus otworzył jego uszy i zapewniam was że radość z tego była wielka. Podczas tych wypadów do buszu uwielbiałam patrzeć jak w ludziach zradza się nadzieja, jak strach opuszcza ich serca i jak zostają uwalniani od czarów, które w tych odległych miejscach są czymś bardzo powszechnym. Na koniec szkoły zorganizowany był 10 dniowy wyjazd do buszu by głosić ewangelie i to był mój ostatni outreach w szkole.
Po 10 dniach wróciliśmy do bazy i z około 35 studentami, którzy także pozostali w Pembie, spędziliśmy razem święta. Prawdę mówiąc, to nie oczułam świąt w tym roku…może dlatego że klimat temu w ogóle nie sprzyjał. W tym czasie szczególnie mi się tęskniło za rodziną I przyjaciółmi w Polsce. Pierwszy dzień Świąt przyniósł mi jednak wiele radochy gdyż mogliśmy być częścią projektu szkoły, który wykarmił 5000 dzieciaków z ulic Pemby. Dla większości z nich ten talerz ryżu I kawałek kurczaka był jedynym posiłkiem który miały tego dnia. Większość z nich ubrana była w podarte szmaty i była bez butów…ale na twarzach malował się uśmiech i satysfakcja, a sposób w jaki gładziły swoje brzuchy mówił mi że były pełne. Praktycznie cały dzień eskortowaliśmy dzieciaki z jednej bazy do drugiej, z kościoła gdzie zorganizowane były gry i zabawy do miejsca gdzie mogły umyć ręce by w końcu udać się do jadalni gdzie serwowano im świątecznego kurczaka.
Te 3 miesiące były fantastyczne. Był to dla mnie czas odpoczynku i inspiracji, budowania nowych relacji i przeżywania kolejnych przełomów w moim życiu. Nigdy nie zapomnę tych chwil..
27 grudnia opuściłam bazę szkoły i wyruszyłam do Kenii. Po 3 dniach podróży, wczesnym wieczorem dotarłam do Mombasy. Nie tak dawno jednak wycofano w Kenii wszystkie nocne autobusy, co dla mnie oznaczało noc u nieznajomej i bardzo gościnnej kobiety, wraz z którą podróżowałam z Dar es salaam do Mombasy. Odpowiedź na mój problem przyszła tak szybko i niespodziewanie że nawet nie miałam czasu spanikować ;) Tego samego wieczora biegałam od jednego biura podróży do drugiego, szukając autobusu z wolnym miejscem. W każdym okienku w każdej firmie transportowej odesłano mnie z kwitkiem zapewniając że autobusy pękają w szach do drugiego stycznia i to jest najbliższa data jaką mi mogą zaoferować. Byłam zdesperowana by wydostać się z Mombasy i dotrzeć do Kisumu przed Nowym Rokiem...obiecałam dzieciakom że spędzę go z nimi. Po raz wtóry udałam się do jednego z biur i ponownie zapytałam czy nie mają miejsca nawet do Nairobi. Pan w okienku kiwał głową w prawo i lewo dając mi niemą lecz bardzo wymowną odpowiedź. Spojrzałam mu w oczy i powiedziałam” Proszę pana dałam obietnicę dzieciakom, że przed nowym rokiem dotrę do Kisumu i nie chcę jej złamać więc proszę mi pomóc” Mężczyzna spojrzał mi w oczy a potem w książkę przewracając jej kartki przez kilka sekund. W końcu rzekł „mam jedno miejsce do Nakuru, które jest jakieś 3 godziny drogi od Kisumu”. Hahahha oczywiście kupiłam bilet do Nakuru, nie mając pewności gdzie Nakuru dokładnie jest, ale myśl że będę poruszać się do przodu dodawała mi otuchy. Następnego dnia, o wczesnym poranku wyjechałam z Mombasy. Do Nakuru dotarłam wystarczająco późno by nie było już żadnego transportu do Kisumu. Przespałam więc tę noc w autobusie i następnego dnia złapałam już ostatni w tej podróży autobus do Kisumu. Udało się...dojechałam 31 grudnia rano...w samą porę 