piątek, 17 grudnia 2010

 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa

Pozostałości po porannej rzezi "brązowych skrzydlatych"

 
Posted by Picasa

Gad i jego smakołyki

 
Posted by Picasa

Brązowe skrzydlate..podpieczone są najlepsze

 
Posted by Picasa

Abimana z brązowymi bez skrzydełek...2h minęły zanim je zjadł..i wcale nie dlatego że ich nie lubi..wręcz przeciwnie, czekał na najlepszy moment.

 
Posted by Picasa

Duży zielony pasikonik...sezonowy rarytasik

 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa

you my friend

Ostatnie dni były naprawdę piękne i zwariowane zarazem. Sama nie wiem od czego zacząć, niby nic takiego się nie działo a jednak chwile które składały się na każdy dzień są dla mnie chwilami bezcennymi. Jestem w miejscu, w którym cieszę się z szukania i robienia rzeczy nie tylko dlatego że ich potrzebuję, ale najzwyczajniej dlatego że ich pragnę, chcę i już. To tak jakbym znalazła pracę, do której chodzę nie tylko dlatego, że jej potrzebuję ale dlatego, że daje mi totalną radość. I tak jak dziecko nie może się doczekać świątecznego poranka by móc znaleźć prezenty pod choinką , tak być niecierpliwą kolejnego dnia by pójść do pracy.Lubię to miejsc i jestem naprawdę wdzięczna za te doświadczenia!
Ostatnia niedziela była pięknym dniem, obecność Taty była naprawdę intensywna. Na nabożeństwie modliłyśmy się z Jeredą o każdego. To było cudowne, wypowiadać dobre słowa nad życiem tych dzieci i błogosławić je. Duch Święty powiał proroczym wiatrem więc mogłyśmy prorokować do niektórych. Zachęta wisiała w powietrzu, i chociaż w ciągu tygodnia nasza krowa poroniła, co za sobą niesie pewne straty (że się tak wyrażę) aura zachęty i zadowolenia nas nie opuściła.
Dni minęły mi dosyć spokojnie. Z powodu przygotowań przedświątecznych, w które było zaangażowane większość dzieciaków, nie prowadziłyśmy żadnych zajęć. Jak już znalazła się luka w ciągu dnia, w której dzieciaki kręciły się po sierocińcu nie mając co ze sobą zrobić, pakowałam papier, kredki i zgarniałam je do kościoła, gdzie rozwijaliśmy swoje zdolności plastyczne ;).
Jedno popołudnie spędziłam z Arsenem. To było ekstra popołudnie. Arsen jak zwykle wspinał się po drabinkach jak małpka. Potem rysowaliśmy kredą na tarasie...dołączyły do nas inne dzieciaki. Po chwili Arsen chciał pójść do kurczaków. Powiedziałam mu, że chciał rysować i teraz, jak już jest nas więcej, pójdziemy do kurczaków jak skończymy zabawę z kredą. Mina chłopca zrzedła. Jak wspominałam, można czytać z jego twarzy, więc tym razem wyczytałam dramat. Z oczu wydusił łzy, czekając na reakcję, która w moim przypadku się nie zmieniła. Z uśmiechem na twarzy zapewniłam go, że jak tylko skończymy pójdziemy do kurczaków. Myślałam, że będzie foch...jak to każe mu czekać. Myliłam się!!! Mimo nadąsania czekał, aż wszyscy skończą rysować, a potem wdrapał się na mnie i poszliśmy do kurczaków..na minutkę albo dwie;). Pod koniec dnia powiedział mi „you my friend”. Niby to tylko dziecko, niby zwykłe „nawet fajna jesteś”, ale dla mnie był to miód na serce. Od tego czasu widzę znaczny progres w naszej przyjaźni. Kolejnego dnia, przyszedł do mnie i wymruczał „I want hug”. Kiedy go tak przytulałam wyznał mi, że jedna z mamek skarciła go bo posiusiał łóżko. Powiedziałam mu, że zrobiła to tylko dlatego, że go kocha i nie lubi jak śpi w mokrym, nieświeżym łóżku, co i dla niego samego nie jest przecież przyjemne. Nie wiem jakim to było dla niego pocieszeniem, i czy w ogóle było...ale cieszę się że sobie pogadaliśmy.
Jereda wciąż zaskakuje mnie możliwościami kulinarnymi... Już teraz wiem, że jak nagle zaczyna skakać i reagować z entuzjazmem to znaczy, że w zasięgu jej oka pojawił się jakiś jadalny insekt, który oczywiście jest przepyszny. Pierwszy raz, kiedy biegała po pokoju za jakimś robakiem ze skrzydełkami krzycząc, że te są jadalne, myślałam że żartuje. Innym razem przy okazji mycia okien, znalazła zielonego świerszcza...który ma się rozumieć też jest jadalny. Usłyszałam opowieści o tym, że to są sezonowe owady (szczęściara ze mnie, trafić na sezon) i że niektórzy jedzą je na surowo ale że najlepsze są podpieczone, i że można je kupić w sklepie na wagę. Aha, żeby była jasność, duże zielone są smaczniejsze niż te brązowe skrzydlate. Tak czy inaczej ostatnio mogłam się przekonać na własne oczy że nie żartuje. W ostatnią sobotę o 4:00 rano poszłyśmy na spotkanie modlitewne do domu Jojo. Słońce pomału budziło się ze snu a wraz z nim Nkoto. Mimo panującego jeszcze zmierzchu, na ulicy pojawiły się pojedyncze osoby. Koło godzin 5:30, gdy skończyliśmy spotkanie, Fabrice (najstarszy z dzieciaków) zaczął wołać „morning blessing”. Nagle Jereda z pozostałą trójka dzieciaków podbiegła do niego i schyliwszy się zaczęli coś zbierać, mrucząc pod nosami. Jak się okazało to była plaga „brązowych skrzydlatych”. Wszędzie było ich pełno, Rugamba (jedno z dzieci) znalazł wiadereczko i zaczęły się sezonowe zbiory. Prawie jak u babci na porzeczkach;). Po chwili inne dzieciaki wybiegły z sierocińca i dołączyły do zbieraczy. Nie myśląc za długo pobiegłam do domu po aparat by uwiecznić ten „morning blessing”. Po 6:00 Jereda zaczęła podpiekać robaczki doprawiając je nieco solą by koło 7:00 dzieciaki mogły się nimi raczyć na śniadanie. Najśmieszniejsze było to, że to ja byłam dziwolągiem w tym towarzystwie..Jereda próbowała mnie przekonać by spróbować chociaż jednego, ale poranna rzeź i fakt, że to mimo wszystko są robale, były silniejsze niż jej argumenty. Koło 10:00 jak wyszłam do dzieci, niektóre z nich wciąż chodziły z nadzianymi na patyczki „brązowymi bez skrzydełek”;). Szalony poranek...

Próby tańca z mamkami idą nam bardzo dobrze. Wciąż nie umiem śpiewać ichniejszych piosenek, ale jest szansa, że jeszcze to nadrobię.
W tygodniu Tate (co znaczy babcia- mama Papa Jojo) postanowiła mi zapleść warkoczyki. Skórę miałam tak naciągniętą, że czułam, że pomału moje oczy stają się skośne...i tak zamiast na afrykankę przerobiła mnie na azjatkę Już teraz wiem dlaczego oni tu tak młodo wyglądają, przy takim naciągnięciu zmarszczki nie mają szans. Warkocze zaplotła mi pierwsza klasa, kłopot z głowy na dwa trzy dni...dłużej nie wytrzymałam;).
Prawie zapomniałam poinforwać was drodzy obserwatorzy, że od 01.12.2010 mamy prąd. Nie przyszło nam to łatwo...pierwszego dnia jak przyjechała ekipa z Electrogaz, to po godzinie chodzenia za nimi po całym sierocińcu, zastanawiałam się czy to aby na pewno są elektrycy...a nie czasem poszukiwacze problemów. Byli w tym cakiem dobrzy, na każdym kroku znaleźli „ale” które uniemożliwiało im podłączenie prądu. Opuścili nas tego dnia z niczym. Następnego dnia w środę, dzień targowy, w drodze do Nkoto nasi poszukiwacze byli w sąsiedztwie. Nie wiem czy oni się ucieszyli na mój widok tak jak ja na ich. Z daleka zaczęłam im machać i wołać: AMAKURU!!!(co znaczy, jak się macie - w formie pozdrowienia) Nie było szansy by mnie nie zauważyli. Podeszłyśmy do nich by powiedzieć, że uporaliśmy się z wszystkimi „ale” i spytać czy jest szansa, że nas jeszcze dzisiaj odwiedzą. Odwiedzili nas i podłączyli nam prąd!!!! Byłyśmy z Jeredą tak podekscytowane, że przez większkość dnia słuchałyśmy muzyki. Wyobraźcie sobie nasze miny gdy koło 18.00 nagle wszystko zgasło...brak prądu w całym domu. Z lekkim niepokojem i niedowierzaniem, że mogłyśmy zużyć cały prąd wciągu jednego dnia, poszłyśmy do Papa Jojo by zapytać co się stało. Okazało się, że Electrogaz daje małą porcję prądu na wypróbowanie (którą zużyłyśmy wciągu dnia) a teraz musimy wykupić sobie tyle ile chcemy zużyć...taki prepaid. Wróciłyśmy do afrykańskich standardów szybciej niż myślałyśmy, zimny prysznic i świeczki zakończyły ten dzień. Kolejnego dnia kupiłyśmy kolejną „zdrapkę” ;) i jak na razie „gra muzyka”.
Kilka dni temu dotarł do nas pierwszy team, Dr Hazel and Georg Hill (założyciele misji) wraz z gośćmi z Keni, Tanzani i Ugandy. Tego dnia, kiedy był nasz family time, nasi goście chcieli nam towarzyszyć. Jeden z nich uczył dzieciaki piosenki, a ponieważ dzieciaki lubią śpiewać, wszyscy mieli frajdę. W pewnym momencie podeszła do mnie jedna z dziewczynek, by powiedzieć, że dzieci chcą zaśpiewać piosenkę, którą ich uczyłam. Tak też zrobiły... Potem graliśmy trochę w scrable. Zorganizowałyśmy z Jeredą tablicę na której przywiesiłyśmy 4 sznureczki i powycinałyśmy karty z literkami. Gra polega na tym że na tablicy w pomieszanej kolejności wieszamy jakieś słowo a dzieciaków zadaniem jest zgadnąć jakie to słowo, a potem je przeliterować...przyjemne z pożytecznym. Szło im świetnie...prawdę mówiąc zgadywanie szło im lepiej niż naszym gościom. Nawet nie umiem opisać tego, jak byłam z nich dumna...miałam wrażenie, że rosnę i jak zaraz czegoś nie zmajstrują to pęknę ze szczęścia. Nie umiem sobie wyobrazić jak dumni mogą być rodzice ze swoich dzieci. Na dniach zaczniemy przeglądać wszystkie rzeczy, które przywieżliśmy oraz te, które dotarły do nas pocztą z Kanady i zaczniemy organizować paczki świąteczne dla dzieciaków. Już nie mogę się doczekać chwili, w której będą je rozpakowywać.
To na tyle moi drodzy
Życze wszystkim wspaniałych Świąt !!!
Pozdrawiam i ściskam

środa, 1 grudnia 2010

no i miesiąc za mną..

Mija miesiąc jak tutaj jestem. Zadziwiające jest to jak czas leci...czasami myślę sobie „Boże czy możesz trochę zwolnić”. Rzeczy tak szybko się dzieją, czasami nie nadążam się nimi nacieszyć. Przeżywam tu chwile radości, uczę się tak wielu rzeczy..jestem obserwatorem tego co dzieje się wokoło, widzę czym może być prawdziwy głód, brak a kiedy one zostają zaspokojone czym jest wdzięczność, co to znaczy kosztować i cieszyć się każdym kęsem MAMBY, każdą chwilą życia.
Tydzień temu ekipa opuściła nas: Kelly definitywnie, rodzina Tyrrells na 6-7 tygodni. W ostatni piątek przed wyjazdem zorganizowaliśmy wspólną kolację...wszyscy razem..dzieciaki, mamki, rodzina JoJo i my. To był niezapomniany wieczór chyba dla wszystkich..na talerzach serwowano mięso co było ekstra smakołykiem, bo jak już wiecie, tylko środa jest dniem mięsnym, dziewczynki założyły kolczyki, które dostały w prezencie od Kelly, w powietrzu można było czuć ekscytacje. Na koniec Isaac wstał by podziękować mamom, za fantastyczną kolację. Gdy jedna z dziewczynek przetłumaczyła wszystkim co powiedział Isaac, nagle wszystkie dzieciaki zaczęły klaskać i wiwatować. Na ich twarzach widać było ekscytację i w pewnym momencie stwierdziliśmy, że te emocje są mimo wszystko za duże jak na zwykłe „Dziękuję za fantastyczną kolację”. I mieliśmy racje. Nasz tłumacz słysząc między słowami fantastic przetłumaczył, że na koniec będziemy pić fantę. Hahaha to było śmieszne, i chociaż po korekcie emocje opadły i w powietrzu było słychać pomruki zawodu, wszyscy byli rozbawieni. Kilka dni później słyszałam jeszcze jak ta fantowa gafa była opowiadana ogrodnikom i ochroniarzom ;)
W tym też tygodniu zrobiliśmy piknik, jak też planowałam. Przygotowałyśmy z Jeredą chleb z masłem, banany i gumy Mamaba. Zawołałyśmy wszystkie dzieciaki i poprosiłyśmy by usiadły na matach. Rozsiadły się w oczekiwaniu na to co za chwilę miało się wydarzyć. Przyniosłyśmy wielkie miski z jedzeniem i zaczęłyśmy rozdawać chleb potem banany i na końcu jako smakołyk każdy dostał po Mambie. Rany, jak przyjemnie było na nie patrzeć, każde zajadało się tym co otrzymało. Niektóre nie wiedziały od czego zacząć. A samo konsumowanie..och patrząc na nie uczyłam się co to znaczy rozkoszować się, delektować każdym kęsem. Niektóre z maluchów nadgryzały Mambę kawałek po kawałku by jak najdłużej móc się nią delektować. Miałam wrażenie, że nie wezmą kolejnego kęsa nie tylko dopóki ten, który wzięły rozpłynie się w ich ustach , ale dopóki nie zapomną jego smaku. Tak zwyczajne wydarzenie, może być doświadczone w tak niezwykły sposób. Byłam poruszona i pouczona by nie połykać każdego dnia, nie wiedząc jaki jest jego smak, ale by być wdzięcznym i umieć rozkoszować się dobrem, które przynosi.
Jednego dnia wybrałyśmy się z Jeredą do Kigali. Papa Jojo miał sprawy do załatwienia więc zabrałyśmy się z nim. Najpierw pojechaliśmy na pocztę, sprawdzić czy nie ma żadnej korespondencji czy też paczki. W naszym interesie jest by raz w tygodniu sprawdzać pocztę, bo nie wiedzieć czemu, nie przetrzymują oni paczek dłużej niż tydzień. Tym razem czekała na nas paczka dla Isaaca i Sereny i gdybyśmy jej nie odebrali to moglibyśmy o niej zapomnieć. Potem Papa JoJo podrzucił nas do centrum Kigali do Nakumatt (można powiedzieć, że to takie małe centrum handlowe) i pojechał załatwiać swoje sprawy. W Nakumatt jest bardzo przyjemna kawiarnia z szybkim dostępem do internetu. To był bardzo relaksujący czas..spędziłyśmy kilka godzin po prostu siedząc w wygodnych fotelach, popijając kawkę i afrykańską herbatę, zajadając się lodami (na samo wspomnienie robi mi się miło i przyjemnie chłodno) i serfując po internecie. Mogłam spokojnie dodać zdjęcia na FB nie martwiąc się że nie zdążę przed rozładowaniem się baterii w komputerze. Po kilku godzinach chciałyśmy wracać, tak by zdążyć na Family time. Papa JoJo nie skończył załatwiać swoich spraw więc zdecydowałyśmy, że wrócimy publicznym transportem. A to oznacza, że czekała nas przygoda. Do tego dnia powtarzałam, że co jak co ale na pewno nie wsiądę na moto taxi, bo nie chce zaglądać śmierci w oczy. Żeby jednak wydostać się z centrum Kigali na obrzeża miasta do dzielnicy Nyabagogo najszybciej i najtaniej jest wziąć moto taxi. „Raz kozie śmierć”..tak też zrobiłyśmy. Na dzień dobry, wsiadając na motor oparzyłam sobie nogę, na szczęście ślad jest nie większy niż centymetrowy uśmiech. To była przejażdżka, śmigaliśmy między samochodami zostawiając je za sobą. Byłam naprawdę dzielna, a zwłaszcza dlatego, że przez całą drogę miałam otwarte oczy. W Nyabagogo przesiadłyśmy się do matatu, które zabrało nas do domu. Kolejna zabawna rzecz, którą zauważyłam to , że na przedniej szybie niektórych Matatu widnieje napis „TRUST GOD”. I lepiej żebyś ufał wsiadając do tego pojazdu, bo nigdy nie wiadomo dokąd dojedziesz ;). Byłam jedynym muzungu na 19 osób i niemowlę, które pomieścił bus. Podobała mi się ta wycieczka.. poza wspomnieniami pozostanie mi pamiątka na nodze w kształcie uśmiechu.
Po całym tygodniu zgodnie z Jeredą stwierdziłyśmy, że wyczekiwałyśmy weekendu. Są to dwa spokojne dni, w których można się zrelaksować i wyciszyć. Wczoraj wieczorem, Mama Jo zaprosiła nas na wieczorną próbę tańca. W Święta, mamy będą tańczyły tradycyjny rwandyjski taniec i zaprosiły nas byśmy dołączyły do grupy. Z wielkim entuzjazmem dołączyłam. To będzie ekstra rzecz, nauczyć się ich tańca. Pierwsza próba za nami i muszę powiedzieć, że nie było tak źle. Jak nauczę się piosenek do których tańczymy, to już w ogóle będzie bomba ;).
Mieszkanie z Jeredą jest naprawdę cool, świetnie się rozumiemy i wspieramy. Dobrze i swobodnie czujemy się w swoim towarzystwie, np. właśnie teraz siedzę sobie na kanapie i piszę bloga, a Jereda w tradycyjnym stroju Rwandyjskim odstawia dramę do piosenki „It is well” tak jakby mnie tu nie było, albo właśnie dlatego że jestem;) Dobrze, że tutaj jest.
Wczoraj odwiedził nas biskup. Poza rolą biskupa, jego fachem albo zamiłowaniem jest krawiectwo. W środę na targu kupiłam materiał i poprosiłam go, żeby uszył mi spodnie na styl Abby spodenek. Abby to 3 letnia dziewczynka, która w swojej garderobie ma spodenki, które mnie urzekły, ona sama wygląda w nich przeuroczo. Zapragnęłam mieć takie same...Biskup i jego żona myśleli na początku, że żartuję..a jak się zorientowali, że nie, śmiali się ze mnie pod nosem „ach muzungu, to dziwna rasa ludzka” ;). Tak czy inaczej wzięli moją miarę, materiał i spodenki Abby na wzór, więc spodziewam się nowej garderoby soon.
Kilka dni temu przewróciłam się. Gdy Jereda zobaczyła moje kolano i piszczel obdarte i we krwi spytała z przerażeniem „co się stało”..odpowiedź była krótka „schody mnie zaatakowały..uważaj tylko tak niepozornie wyglądają..” Jak to mówi moja mamutka: „do wesela się zagoi”... i z pewnością tak będzie...dziura w kolanie pomału zanika.
Trzymajcie się ciepło obserwatorzy w zimnej krainie muzungu...do następnego posta..

czwartek, 18 listopada 2010

cuda na kiju

Nadeszła pora deszczowa. Deszcze są tu bardzo obfite...jak już lunie to jak z cebra..jak nie pada to słońce grzeje jak...w najgorętsze dni w Polsce. Temperatura w ciągu dnia zmienia się:dzień wita nas zazwyczaj ciepełkiem 26-30 stopni.. południe raczy nas, uwaga..ciepełkiem, mimo tego że temperatura spada do około 20 stopni i to tylko dlatego że pada i słońce chowa się za chmurami. Różnice te nie są bardzo odczuwalne, ale jakby nie było temperatura SPADA i mamy porę zimową...co nie ;) W związku z powyższym złapałam przeziębienie. Katar, ból głowy, słabość i zawroty męczyły mnie przez kilka dni. Śmiałam się sama z siebie..cuda na kiju, przeziębienie w Afryce. Modliłam się o uzdrowienie i tak jak w cudowny sposób je złapałam tak też w cudowny sposób z dnia na dzień wróciłam do zdrowia. Przyznam się, że do teraz zastanawiam się co jest większym cudem złapać przeziębienie w Afryce czy być z niego uzdrowionym ;)
Od tego poniedziałku wprowadziłyśmy w życie nasz grafik zajęć i mimo tego, że reszta ekipy wyjeżdża dopiero w sobotę..przyzwyczajamy dzieciaki i siebie do innego trybu życia. A zmiany są odczuwalne...przynajmniej dla mnie..w poniedziałek po raz pierwszy poczułam się tutaj zmęczona. O tej porze roku w Rwandzie są wakacje, więc dzieciaki mają 2 miesiące wolnego..co oznacza, że mamy wszystkie 24h na dobę..cool ;)
Zajęcia które prowadzę to lekcje angielskiego dla mamek, lekcje komputera, zajęcia z dzieciakami na których czytamy, uczymy się literować i pisać- czyli angielski na wesoło, zajęcia artystyczne/plastyczne, family time oraz zajęcia, które sprawiają mi mega przyjemność...a są to lekcje śpiewu. Dzieciaki uwielbiają śpiewać i nie trzeba je zachęcać, żeby brały udział w tych zajęciach..nawet te, które nie śpiewają przychodzą i siedzą cicho obserwując co się dzieje. Myślę, że ten drobny fakt, że podczas lekcji puszczam im piosenkę z kompa lub ipoda jest dodatkową atrakcją, ale tym bardziej mam frajdę z tego, że one mają radochę. Poza tym są to lekcje śpiewu..a śpiewać to ja lubię. Jak dotąd mieliśmy dwie lekcje. Uczymy się z dzieciakami piosenki „Your love never fails”..na początku myślałam że trochę przesadziłam i będzie dla nich za trudna..ale świetnie im idzie...jak już ogarnę temat dodawania filmików, nagram tych moich artystów i dodam na blog.
Wczoraj wieczorem spontanicznie zrobiliśmy wieczór uwielbienia. Dzieciaki były szczęśliwe..śpiewały te ich afrykańskie piosenki tańcząc przy nich jak szalone..mniejsze biegały po całym kościele..jakby to powiedziała moja ukochana mamutka..jakby się zerwały z łańcuchem i budą ;) Do budynku wleciało kilka dużych ciem...zadowolone w rytm muzyki frunęły do światła, nie będąc świadome tego, że nie opuszczą już murów kościoła. W pewnym momencie podbiegł do mnie Andrew, a na jego twarzy widniał uśmiech od ucha do ucha. Podrzucał martwą ćmę, jakby oczekiwał że wzbije się w powietrze, patrzył na mnie tymi swoimi okrągłymi świecącymi oczkami i krzyczał „look I have a butterfly”. Ehh.. mieliśmy fantastyczny czas.
Każdego dnia od godziny 19 do 20 dzieciaki mają family time. Wszystkie zbierają się w holu sierocińca by wspólnie coś zrobić...a w gestii naszej (opiekunów- każdy innego dnia) jest zorganizować czas tak by wszystkie dzieciaki mogły być mniej lub bardziej zaangażowane. Zważywszy na przedział wiekowy trudno jest wszystkich zadowolić...ale staramy się ;) Ostatnio Kelly dała dzieciakom kolorowy papier i mazaki by zrobiły dla nas (misjonarzy) kartki i napisały jakieś krótkie listy. To było bardzo miłe i śmieszne. Dzieciaki słabo znają angielski więc listy zawierały błędy które rzucały się w oczy, wprawiając nas w śmiech, np. Jereda dostała piękną kartkę, która zaczynała się słowami „Dear Jereda, who are you...”
Arsen – to czteroletni chłopiec, który nie może pozostać niezauważonym. Jest bardzo pogodnym, zadziornym dzieckiem, które lubi czasami ustawiać innych...z mimiki jego twarzy można czytać jak z książki...bardzo wyraźna postać. Kocham go bardzo. Ostatnio miałam zajęcia na których towarzyszyła mi Kelly. Arsen nie mógł dotrwać do końca nie rozrabiając...więc pod koniec miał mały konflikt z Kelly. Był naprawdę niegrzeczny. W rezultacie na koniec zajęć nie dostał naklejki, które rozdajemy gdy dzieciaki są grzeczne podczas zajęć. Czas się skończył, wszystkie maluchy wyszły z klasy, a Arsen jak wmurowany stał w klasie w milczeniu. Jak zostaliśmy sami powtórzyłam mu dlaczego nie dostał naklejki i że jeszcze może ją otrzymać gdy przeprosi Kelly. Potem przytuliłam go i zaczęłam wypowiadać do niego dobre słowa, że jest dobrym chłopcem, mądrym, sprytnym itp. i nagle coś w nim pękło..wtulił się we mnie i płakał jak dziecko..płakał i płakał...i płakał przez jakieś 20 min aż moje ramię było mokre od łez i glutków..jak już się trochę uspokoił siedział wtulony na moich kolanach przez kolejne minuty aż w końcu powiedział, że jest gotowy przeprosić Kelly. Poszliśmy więc razem do Kelly, przeprosił ją i oczywiście dostał swoją naklejkę. To było przeżycie chyba dla każdego z naszej trójki...
Jakiś tydzień temu wraz z Kelly pojechałam do małej miejscowości, która leży po drugiej stronie Kigali. Pojechałyśmy tam matatu – czyli busem. Ta podróż pozostanie długo w mojej pamięci. Spędziłam około 35 min w jedną stronę w busie który pomieścił 19 osób i 3 miesięczne dziecko, plus bagaże które część pasażerów trzymała na kolanach (byłam zawiedziona że nikt nie przewoził inwentarza żywego), mimo tego że bus był jak na moje oko 12-osobowy. To musiał być ciekawy widok..17 czarnoskórych pasażerów i 2 muzungu..bo ludzie przechodząc zaglądali patrząc na nas jak na jakieś małpki. Najczęściej biali ludzie poruszają się tutaj własnymi samochodami, albo może wypożyczonymi..ale nie matatu...więc może stąd to zainteresowanie. Droga powrotna była równie ekscytująca..ta sama liczba pasażerów i bagaży tyle że bez dziecka. Przemierzając ulice Kigali, wyglądałam przez okno i oczom nie mogłam uwierzyć gdy mijała nas moto taxi, której pasażerką była kobieta z wiszącym na brzuchu dzieckiem. Isaac mówił mi że kiedyś widział moto taxi z kobietą i dwójką dzieci, jedno wisiało na brzuchu drugie na plecach. Żeby była jasność – nie duży motor a na nim kierowca plus kobieta z dziećmi. Zadziwiające jest to że nikt nie przykłada większej uwagi do tego ile osób i jak siedzi na tylnich siedzeniach samochodów czy motorów...grunt żeby osoby siedzące z przodu miały zapięte pasy bezpieczeństwa..i tak takie matatu może przewozić 17 dzieciaków bez zapiętych pasów bezpieczeństwa nie mówiąc o fotelikach ale grunt żeby kierowca miał pasy. Ku mojemu zdziwieniu, przy okazji tej samej wyprawy, widziałam plac na którym odbywała się lekcja nauki samochodem..SAFETY ROAD DRIVING SCHOOL hahaha...wciąż mam wątpliwości co do tego, że mają tu jakiekolwiek przepisy drogowe, ale żeby być kierowcą jakieś tam przeszkolenie muszą przejść..chociaż tyle..dla uwiarygodnienia dodaje fote, którą udało mi się zrobić..
p.s. fota będzie jutro..cierpliwość mi się skończyła
pozdrawiam ciepło

środa, 10 listopada 2010

Chłopaki łobuziaki ;)

 
 
 
 
Posted by Picasa

to co dzieciaki potrafią najleiej

Dzisiaj rano dotarły do mnie kiepskie wieści z Polski więc trochę było mi smutno. Tak to już jest, że czasami dopadają nas smutki. Na szczęście dzień nie kończy się na poranku...do wieczora czekały na mnie niespodzianki. Jak już się trochę ogarnęłam, wyszłam do dzieciaków. Niesamowite jest to ile można się uczyć od tych małych stworzeń. Niesamowite jest to jakim potrafią być balsamem i pociechą. Nie mając nic dają wszystko co mają...dają siebie, a to więcej niż mogłabym chcieć. Na dzień dobry podszedł do mnie Patrick i nie znając za wiele angielskiego (najczęściej używane przez dzieci zdanie to: Do this lub Play this) powiedział God bless you!! Zrobiło mi się ciepło..i to nie dlatego, że mamy tu około 27 stopni gorąca. Potem poszłam usiąść na trawie i w mgnieniu oka pojawiły się dzieciaki siadając dookoła mnie, na mnie i wisząc mi na plecach. Tym razem wyznawały mi co lubią jeść najbardziej. Banany, ryż, fasola i mięso, które jest tu delikatesem, który dostają na talerzu raz w tygodniu. Trudno o zaskoczenie, bo tak mniej więcej wygląda ich codzienne menu. Słuchając dzieciaki, pomyślałam, że w przyszłym tygodniu urządzę piknik. To może być dobra zabawa. Kupię chleb, dżem (które są rarytasem) i banany, rozłożymy się na trawie i będziemy mieć dobry czas...yupii ;) Tak też właśnie zrobię.
Jak już większość przedstawiła swoje preferencje żywnościowe dzieciaki zaczęły śpiewać. Bardzo dużo razem śpiewamy, ba nawet nauczyłam się jednej piosenki w języku kiarwanda. Śpiewaliśmy tak przez jakieś 15 min dopóki nie nadszedł czas lunchu i wszystkie zniknęły za drzwiami jadalni. Wszystkie poza jednym. Podeszła do mnie Sarah i wręczyła mi kartkę papieru po czym pobiegła do jadalni. Ta kartka papieru totalnie mnie rozkleiła. It made my day.
Te dzieciaki potrzebują miłości i ciepła jak nikt inny, ale też jak nikt inny tego dnia dały mi miłość i ciepło którego potrzebowałam. Dziękuję.
Poniżej list od Sarah.
 
Posted by Picasa

wtorek, 9 listopada 2010

Kigali day..Sunday

W niedziele pojechaliśmy do kościoła do Kigali. Byliśmy zaproszeni przez biskupa, jako że jesteśmy nowymi przybyłymi (ja i Jereda) na misje do sierocińca. Biskup oczekiwał, że podczas spotkania każda z nas powie kilka słów o sobie...czyli to co tygryski lubią najbardziej. Jako że uwielbiam publiczne wystąpienia, byłam podekscytowana że będę miała swoje pięć minut..niektórzy z was ,wiecie o czym pisze;). Oczywiście jak przybyliśmy zaraz zaprowadzono nas do pierwszego rzędu...nie było drogi ucieczki. Spotkanie trwało prawie 4 godziny. I nie widziałabym w tym wielkiego wyzwania, gdyby nie fakt że nie rozumiałam prawie ani słowa. Spotkanie nie jest podobne do tych na których bywałam. Rzeczy się działy, przed moimi oczami śmigali ludzie ubrani w ciuchy o najróżniejszych kolorach i krojach. Prawdziwy pokaz mody. Kobiety przyozdobione w kolczyki i naszyjniki, a im więcej biżuterii tym lepiej. Patrząc na takie cuda zmienia się pogląd na to ile błyskotek jesteś w stanie unieść nie obrywając uszu czy nadwyrężając szyi. W kościele był chłopak, który miał być naszym tłumaczem, ale zważywszy na to że w międzyczasie grał na perkusji i prowadził uwielbienie, mimo chęci nie mógł być w dwóch lub trzech miejscach na raz. Ale i tak świetnie mu szło. Na samym początku Serena uprzedziła mnie że będzie naprawdę głośno...i miała racje. Ponad 2,5 h muzyki, śpiewów i tańców. To było fantastyczne, i rzeczywiście bardzo głośne. Różne grupy „wiernych” wychodziły na środek śpiewając i tańcząc jakąś piosenkę. W pewnym momencie pewna olbrzymia czarna „mama” w prześlicznej sukience o kolorach tęczy wyciągnęła mnie na środek do tańca. Ale była zabawa, wmieszałam się w ten mały tłum..o dziwo nie czując większego skrępowania..poczułam te ich afrykańskie rytmy...miałam wrażenie że gdyby nie to, że jestem muzungu (biały człowiek) nic by nas nie różniło;).Prawie przez cały czas na środek wychodził mały chłopiec który jak dla mnie tańczył pierwsza klasa. Poruszał tymi swoimi bioderkami i machał rączkami i nóżkami jak „elastyna” z Iniemamocni. Dobrze się na niego patrzyło. Po tańcach i śpiewach przyszedł czas na moje pięć minut. Poproszono nas byśmy wyszły na środek. W momencie kiedy Isaac powiedział „and her name is Wiola” w głowie miałam totalną pustkę, biała kartka. Co ja mam im powiedzieć..wydawało mi się że przeżywam dejavu, bo ta właśnie chwila przypomniał mi dzień sprzed jakiś 10 lat kiedy byłam w podobnej sytuacji, tyle tylko że stałam z mikrofonem na ulicy. Dziesiątki oczu wlepiły się we mnie oczekując na choćby słowo. W tym momencie żałowałam że w kościele był „człowiek orkiestra” tzn nasz tłumacz, bo może gdyby go zabrakło nie byłoby sprawy...trochę żartuję ;) Nie było to aż TAAAKIEEE straszne. Tak czy inaczej, jakoś poszło i nawet zebrałam oklaski ;) Po uwielbieniu przyszedł czas na kazanie. Henry (tłumacz) usiadł w środku naszej 5 osobowej grupy i tłumaczył. Przyznaję że nie wiele zrozumiałam..ale to co zrozumiałam wystarczyło by zainspirować mnie i zachęcić do tego by być cierpliwym i wiernym w małym, ale wciąż oczekując na duże ;). Po nabożeństwie pojechaliśmy do miasta zjeść lunch i jak to zwykło być podczas jazdy samochodem ulicami Rwandy, jechałam ze świadomością że wracam do domu...do końca nie wiedząc do którego domu dotrę..ziemskiego czy już tego w niebie ;). Dojechaliśmy do sierocińca. Wieczorem mieliśmy karciany wieczór. Cała nasza piątka przez około dwie godziny grała w UNO. Wyłączyli prąd, ale my z latarkami czy też czołówkami siedzieliśmy twardo przy stole grając i zajadając się David sunflower seeds. Na opakowaniu słonecznika widnieje napis: Eat Spite Be Happy, i tak też było. W pewnym momencie Isaac przypomniał sobie że jak był chłopcem miał kolegę z Rosji, który nauczył go polskiego rapa. I nagle zaczął rapować...śmiałam się do łez..zresztą nie tylko ja. To było zaskoczenie, zresztą posłuchajcie sami ;)

p.s. jak ja mam dodać plik wideo???help