piątek, 21 października 2011

Się działo..

Słońce wzeszło rzucając swe światło na urocze, mimo pory suchej wciąz zielone wzgórza Rwandy. Wraz ze słońcem wstali Mama Jo, Asiel (nasz ogrodnik) i Isaac by skoro świt pojechać na targ zwierzęcy. Ponieważ w planach był zakup kóz, nie byłoby dla mnie miejsca w samochodzie w drodze powrotnej. Po kilku godzinach oczekiwania, wrócili z 20-oma pięknymi, młodymi kozami. Simon i Serena odbierali pojedyńczo przerażone kozy od Asiela, który odplątywał stworzenia od tylnich siedzeń Jeepa. Serena dzielnie odbierała każdą uwiązaną na sznurku koze, którą jej wręczono i tym sposobem trzymała naraz około 10 sztuk. Sprawiała wrażenie tak zrelaksowanej i pewnej tego co robi jakby od dawna była pastereczką. Do czasu...gdy zaczeła zaprowadzać kozy do zagrody, spłoszone zaczeły biegać dookoła niej tym samym obwiązując sznurki wokół jej nóg. A może to była zaplanowana akcja..może one nie są takie głupie jak się wydaje...tak czy inaczej jedno szarpnięcie i Serena znalazła się na ziemi ciągnięta jak sanie w kuligu przez wszystkie kozy. Wkońcu uwolniliśmy ją z tych pęt..biedna miała obdartą do krwi stopę. Po „ataku” na Serenę, udało nam się zagnać do zagrody te cwane bestie. Tego samego dnia popołudniu, wezwaliśmy weterynarza, który od początku projektu trzyma rękę na pulsie, by zbadał nowe nabytki. Poza jedną kozą, która jak powiedział była „przeziębiona” wszystkie były zdrowe jak ryby. Tej słabszej od razu zaaplikowaliśmy lek by wydobrzała. Etap „Koza w zagrodzie” zakończony sukcesem. Następnego dnia oczekiwaliśmy na ludzi by wkońcu przekazać im dar, na który czekali już ponad miesiąc. Pojedyńczo schodzili się pod domem mama Jo, gdzie ustawiliśmy ławki przyniesione z kościoła. Po około godzinie zjawili się prawie wszyscy zainteresowani włączając pana z lokalnych władz i weterynarza. Dwie ostatnie osobistości zjawiły się nie bez powodu. Pan władza dał krótkie przemówienie, w którym przypominał ludziom o prawie „pierwszej kozy”, które mówi, że pierwsza narodzona koza z tej którą otrzymali będzie darem dla rodziny, która takiej kozy jeszcze nie posiada...rewelacja! Potem weterynarz udzielił szybkiej lekcji jak dbać o kozę by zdrowo rosła i po roku mogła mieć potomstwo. Na końcu ja miała swoje pięc minut podczas których popłyneła ewangelia. Podczas całego spotkania, przyglądałam się wszystkim przybyłym. Posród zgromadzonych były wdowy, sieroty i ojcowie wielodzietnych rodzin. Wielu z nich nie umiało pisać i czytać, co okazało się przy podpisywaniu listy odbioru koz. W miejscu podpisu w wielu pozycjach odciśnięty był pomazany długopisem kciuk. Zadziwiające było to że mimo statusu najuboższych ,ludzie ci odziani w swe najlepsze ciuchy, przybyli tu jako wybrańcy, godni, wyjątkowi, zadowoleni, że w swym czasami skrajnym ubóstwie zostali dostrzeżeni. Przy odbiorze kozy jedna mama tańczyła, inna klęknęła na ziemi...Było dla mnie wielkim przywilejem móc poznać i usłużyć tym pięknym ludziom.
Podczas tego spotkania rozmawiałam z papa, którego pierwszy raz spotkałam przed jego domem, majsterkującego przy czymś. I chociaż we wsi jest wiele bardzo ubogich rodzin, jego sytuacja szczególnie mnie poruszyła. Człowiek ten jest ojcem pięciorga dzieci a cała rodzina mieszkała w lepiance bez drzwi i okien. Chłód nocy, nie wspominając o gadach (węże, jaszczurki) i robactwie, miały prosty dostęp do środka. Po kilku rozmowach z rodziną, odwiedziliśmy stolarza u którego zamówiliśmy dwie pary drzwi. Ponownie z waszych darów kochani, uczyniliśmy różnicę dla całej rodziny. Kilka dni temu byłam odwiedzić ich ponownie...tym razem weszłam do domu przez drzwi ;) Wkrótce mam nadzieje pojawią się i okna.
W międzyczasie odwiedził mnie w Rwandzie mój przyjaciel Marcin. Miałam wielką frajdę z tego, że wkońcu mogłam się z kimś podzielić tym miejscem i tymi skarbami i to już nie tylko przez bloga i zdjęcia. Mam nadzieje, że i dla Marcina te kilka dni w sierocińcu były cennymi. W tym czasie zdążył poznać dzieciaki a nawet nadać ksywki niektórym. Gemi np. przypominała mu Megamind z bajki Megamocny, a Gentil zachwyciła go swoją wiedzą podczas lekcji matematyki, której udzielił dzieciakom podczas gry w Bingo, więc wołał na nią Einstein. Po powrocie z Tanzani (podróż o której za chwilkę wspomnę), podczas jednego z family time Marcin przygotował prezentacje zdjęć z naszej wyprawy a także z mórz i oceanów na których pływał. Dla wielu dzieciaków to był pierwszy raz, kiedy widziały „wielkie wody”. Kezikeza Marcin! Całe VFHC śle podziękowania za dary i dobrą zabawę które wraz z sobą przywiozłeś!
Podczas wizyty Marcina w Rwandzie, odwiedziliśmy również Tanzanie, by zdobyć najwższy szczyt Afryki, Kilimanjaro, a potem popodziwiać piękno dzikich zwierząt na safari. To była piękna wyprawa, podczas której często, patrząc na Boże dzieło stworzenia, w sercu odbywało się jedno z lepszych uwielbień Boga w życiu. Różnorodność miejsc i stworzeń na ziemi jest tak ogromna. Zadziwia mnie jak Niepojęty, Kreatywny i Nieograniczony jest nasz Bóg, i gdy oglądam dzieło Jego rąk, często jedynym słowem które znajduje jest „WOW”. Ha, i ten sam Bóg chce działać w naszym życiu...jeśli z pustkowia, którym była ziemia, uczynił to co teraz możemy podziwiać naszymi zmysłami, to cóż pięknego może On uczynić z naszym życiem, nawet jeśli w chwili obecnej wydaje się ono pustkowiem.
Obecnie moje życie znów kręci się wokół 60-tki wspaniałych! Dzieciaki się zmieniają, tak szybko rosną. Gemi, gdy przjechałam, była malutką, przepełnioną smutkiem istotką. Najczęściej nic nie mówiła, a bardzo często sprawiała wrażenie jakby traciła kontakt z rzeczywistością. Ale miłość zmienia, uzdrawia ból i smutki, o których nawet nie mamy pojęcia. Często przez długie długie chwile po prostu przytulaliśmy Gemi, która była jak warzywko. Dzisiaj jest zadziorną, często uśmiechającą się dziewczynką. Regularnie te najmłodsze dzieciaki przychodzą żeby się przytulić, gdy to robią poświęcam im tyle czasu ile potrzebują, trzymając je po prostu w ramionach. Dzisiaj Zach podszedł do mnie niespodziewanie i wdrapał się na mnie..po prostu chciał się przytulić. Wciągu pół godziny wiszenia na mnie, zamieniliśmy kilka słow gdy klapki zsuneły się z jego stóp „My shoes” „ I know”...niezwykle warotściowy czas!

Gemi dzisiaj ;)

 
Posted by Picasa

Gemi-Megamind rok temu podczas otwierania świątecznych prezentów

 
Posted by Picasa

Marcin i Megamind

 
Posted by Picasa

Dom z drzwiami - niby nic a jaka różnica

 
Posted by Picasa

Door project - papa majsterkujący pod domem podczas pierwszego spotkania.

 
Posted by Picasa

Przyszli z niczym, odeszli z kozą ;)

 
Posted by Picasa

Dumna i piękna Niebieskooka

 
Posted by Picasa

Goat project

 
Posted by Picasa

sobota, 3 września 2011

Operacja "Koza"

Dużo czasu minęło od ostatniego posta i dużo rzeczy się działo w tym czasie. Na wizycie Jessi i Danieli się nie skończyło bo w zasadzie przez ten wakacyjny czas (czerwiec,lipiec, sierpień) prawie non stop mielismy gości. Pozwolcie że cały ten okres wizyt opisze w jednym może dwóch zdaniach. Każda grupa odwiedzających była niesamowita, wniosła wiele radości i zabawy. Ludzie ci błogosławili nas bardzo swoją obecnością, dzieciaki swoją swieżością, kreatywnością i darami które przywozili ze sobą.
Obecnie od kilku tygodni jesteśmy w naszym pierwotnym składzie czyli Tyrellsi i ja. Miło mi było wrócić do naszej dziennej rutyny. Życie płynie sobie pomalutku...każdy dzień przynosi jakieś niezapomniane chwile, zadziwiające zjawiska, ludzi.. Kocham poranki spędzane w kuchni z mamkami i niektórymi dzieciakami które pomagają nam w obieraniu warzyw ( na początku po dwóch godzinach obierania robiły mi się pęcherze na palcach hehe)..przyglądanie się im podczas żywych konwersacji, śpiewanie pod nosem albo rzucanie w siebie obierkami, klejąc głupa że to nie ja. Słyszeć dzieciaki za oknem, które około 7 rano zamiatają podwórko śpiewając „Indescrabible you are amezing God”. Bardzo lubie jak Abby krzyczy z drugiego końca podwórza „Hi auntie Wiora” głosem i tonem takim jakby złapała mnie na czymś na gorącym uczynku ale jednocześnie z uśmiechem anioła na twarzy. Lubię jak czasami wracając ze szkoły gromada okolicznych dzieciaków otacza mnie i tak maszerujemy śpiewając „I will fallow the Lamb wherever He goes” Lubię dostrzegać ludzi i to co się dzieje dookoła, mężczyznę na rowerze, który mimo tego że pedałuje do tyłu jedzie do przodu, ludzi którzy na swoich głowach noszą najróżniejsze przedmioty, kilka krzeseł na jednej małej głowce, dwie skrzynie z Fanta (ogromny ciężar), drewniane pale które swoją długością przewyższają wzrost człowieka dwukrotnie, człowieka na rowerze z pudłami dwa razy wyższymi od niego a na pudłach, bez zażenowania czy strachu przed upadkiem siedzącego kolegę (myśle ze wysokość od ziemi była około 5 m), człowieka bez nóg, który na swoich rękach przechodził przez jedną z bardziej ruchliwych ulic Kigali. Czasami szukałam w życiu cudu, czegoś spektakularnego, czekałam na jakieś wielkie zmiany nie zauważając że życie jest cudem, jest czymś spektakularnym , niepojętym, w którym nieustannie się coś dzieje, co jeśli zechce może przynieść wielkie zmiany..czy widzisz to?

Ostatnio w środe byłam na targu wraz z Beatrice - jedną ze starszych dziewczynek. W drodze powrotnej jak to mam w zwyczaju pozdrowiłam grupe tutejszych kobiet. Jak tylko je minęłyśmy kobiety zaczeły ze sobą rozmawiać, komentując że muzungu muszą kochać ludzi bo zawsze pozdrawiają ich na ulicy...wow, coś jednak musi być w tym banalnym ulicznym pozdrowieniu jeśli zasługuje ono na takie świadectwo z ust nieznajomych ludzi.

W międzyczasie Isaac wysłał mnie na 4 dniową konferencję dla ludzi pracujących z młodzieżą, organizowaną przez Brytyjczyków. Mimo tego iż jestem w Afryce byłam torszkę zdziwiona że po raz kolejny jestem jedynym muzungu...wszyscy uczestnicy byli lokalni. Czas wartościowy, towarzystwo interesujące a na zakończenie nawet dostałam Dyploma ;) Po raz kolejny fascynujace dla mnie było obserwować kulture, ludzi, podczas rozmów, współpracy w czasie ćwiczeń grupowych. Widzicie, afrykańczycy to głośni ludzie, bardzo entuzjastyczni i jak już przyłożą do czegoś ręce to są bardzo zaangażowani...no dobrze muszę wam napisać chociaż jedną zabawną sytuacje która mi się przytrafiła. Jednego dnia moja grupa miała przedstawić scenkę w której jedna osoba była nauczycielem a reszta grupy dziećmi. No i teraz o tym ich entuzjaźmie i zaangażowaniu. Ponieważ było to jedno z ostatnich ćwiczeń tego dnia byłam już trochę zmęczona..siedziałam więc cichutko pomiędzy dwoma kobietkami. Grupa się zaangażowała, nie ma to tamto..prowadzili rozmowy, powiedziałabym nawet, że zachwywali się i wysławiali jak małe dzieci..w końcu jedna z kobiet powiedziała do mnie „ty nie jesteś jak dziecko!!” powiedziałam grzecznie, że jestem tyle że może nadąsane, jednocześnie w myślach życząc sobie by dała mi święty spokój...ale to nie wystarczyło..jedna wyrywała mi notatki z ręki, a druga pięścią zaczeła mnie popychać jakby prowokując do bójki. No cóż, po takie akcji nie wiele musiałam udawać;) Na ratunek przyszedł mi nauczyciel.
Od jakiegoś czasu z pomocą mama Jo zajnowałyśmy się projektem „KOZA”. Streszczając jego ideę , powiem wam, że jest to akcja, która ma na celu błogosławić lokalnych ludzi. Pierwotnym planem było obdarowywanie jedzeniem, ale po pierwszym spotkaniu z panem z lokalnych władz, który zasugerował żeby zamiast jednorazowego jedzenia rozdawać ludziom kozy, które będą trwalszym dobrem, uznaliśmy że to dobry pomysł. Od jakiegoś czasu więc próbujemy wdrożyć go w życie...Słyszeliście może o tym że na zachodzie ludzie mają zegarki a w Afryce czas? Zanim doszło do kroku drugiego „wizyty u rodzin” operacji „Koza” minęło trochę czasu gdyż spotkania były odwoływane kilka razy. Nie mniej jednak kilka dni temu z listą najbiedniejszych rodzin w rejonie, wraz z mama Jo udałam się do wioski w której będziemy działać. Zabawną sytuacją po drodze było, kiedy lokalne dzieciaki ku mojemu zaskoczeniu nie wołały mnie muzungu. Niespodziewanie w powietrzu unosiło się zaczepne wołanie HEJ KOREA KOREA ;) Zdziwiłam się, tego dnia Tate nie zaplotła mi włosów a dzieci były na tyle małe, że nie wyglądały na takie co obczajają temat populacji ludzkich , więc skąd ta Korea? Mama Jo wyjaśniła mi mój dylemat..niedaleko od wioski koreańczycy rozpoczeli projekt budowy szpitala, a przy tym prowadzą tam przedszkole dla dzieci z wioski. Po jakiś 20 min marszu dotarłyśmy na miejsce. Chyba nie powinnam być bardzo zaskoczona tym, że akurat w tym czasie odbywało się spotkanie całej wioski z szefem całego sektora. Ponieważ nie mogłam wyciągać ludzi ze spotkania zaproszono mnie na nie, z prośbą o krótkie przemówienie do ludzi. Hahaha nie mogłam nic na to poradzić że buzia mi się śmiała...w życiu nie przepuszczałabym, że będę miała okazje mówić do rwandyjskiej ludności w samym środku Afryki..dosłownie w środku. A pewnie że przemówie do ludu, a co..kto ma uszy niechaj słucha co Duch mówi ;) Gdy zostałam przedstawiona, oddano mi głos..zaczęłam od kilku zwrotów grzecznościowych które byłam w stanie zapamiętać do tej pory, po czym zaczełam dzielić się sercem, myślę że każdego kto przyczynił się do tego bym mogła znależć się w tym miejscu. Powiedziałam im że operacja „Koza” nie może być ludzkim pomysłem i nie jest to kwestia tego że „jesteśmy tacy dobrzy” ale jest to tylko i wyłącznie Boże działanie. Bo tylko Bóg jest w stanie poruszyć serce ludzi z kraju o którym istnieniu połowa z słuchaczy nie ma pojęcia, by dobrowolnie dali pieniędze dla ludzi, których nigdy nie ujrzą na oczy. Powiedziałam im, że ta symboliczna koza jest Bożym „nie zapomniałem o tobie i kocham cię” dla każdego z nich, o tym że Bóg widzi ich i chce im błogosławić! Nie jestem osobą która w publicznych wystąpieniach czuje się jak ryba w wodzie, nie wspominając już o moich słabościach, które nie dają o sobie zapomnieć, ograniczeniach i lękach które w obliczu takiego działania uświadamiają mi na nowo i na nowo jak Niepojęty jest mój Bóg, który właśnie w tych miejscach słabości objawia się i chce działąć. W takich okolicznościach nie ma miejsca na arogancję czy chlubieniem się swoją „wspaniałością” czy dokonanym czynem...w takich okolicznościach pozostaje tylko miesjce na chwałę i dziękczynienie Tacie! Po spotkaniu zaczęłyśmy odwiedzać rodziny. Lepianki z dziurawymi dachami, lub szparami w ścianach, domy bez drzwi i okien były zamieszkane głównie przez sieroty i wdowy. Nie byłyśmy w stanie odwiedzić każdego, gdyż słońce już zaszło, a niekórzy z wybranych mieszkali na przeciwległym wzgórzu. Na informacje, że nie odwiedzimy wszystkich, jedna wdowa, która była niczym nasz cień, z drżeniem w głosie zapytała czy nawet jeśli jej nie odwiedzimy to czy i tak otrzyma kozę. Kochani, wszyscy wy, kórzy kupiliście pocztówki, które sprzedawałam będąc w Polsce i wszyscy wy którzy daliście pieniądze na tą akcję, wasza hojność dotarła do Afryki, wpływając na wielu ludzi i ich życie. Nie tylko materialne, obdarowaliście tych ludzi nadzieją i radością. Dziękujemy!
Ponieważ w Afryce nie istnieje słowo „natychmiast „ czy też „niezwłocznie”, za dobrych kilka dni przejdziemy do etapu trzeciego i już ostatniego, którym jest podarowanie kóz.

Pozdrawiam was ciepło i do napisanka




sobota, 11 czerwca 2011

you are intelligent!

Pomyślałam sobie że tym razem nie zacznę posta od dosyć oczywistego stwierdzenia, że czas leci jak szalony, ale nie mogę nic poradzić na to, że gdy zabieram się do pisania i odwracam się wstecz, wspominając minione wydarzenia pierwszą refleksją jaką mam jest to, że kolejne tygodnie minęły jak kilka dni. Dzisiaj Daniella i Jessi opuściły VF i poleciały do Europy po kolejne przygody.
Jest słoneczne gorące popołudnie, a ja właśnie wróciłam z lekcji komputera z mamkami. Bardzo lubie te zajęcia, moje uczennice (w każdm bądź razie większość) szybko się uczą, w tle zawsze puszczam spokojną muzykę, która w klasie całkowicie nagrzanej i naświetlonej promieniami słonecznymi, stanowi pewnego rodzaju balsam nie tylko dla uszu ale i dla zmęczonej upałem duszy. Zanim przyleciałam do Rwandy, w przeddzien wylotu, podczas ostatnich zakupów, nie zastanawiając się za wiele kupiłam 10 pomadek ochronnych. Dzisiaj podczas lekcji wręczyłam je mamkom. Ten drobny upominek wywołał szczery i promienny uśmiech na ich twarzach pod którym u niektórych mogłam zauważyć małe zawstydzenie.... po raz kolejny byłam zbudowana i zszokowana tym, ile taki niewielki gest może dać radości drugiemu człowiekowi. Zwarzywszy na to że wartość pomodki jest 1/6 wartości miesięcznej wypłaty mamki, produkt ten jest raczej luksusowy...nie zdawałam sobie z tego sprawy gdy płaciłam za nie w kasie nie więcej niż 5 pln za sztukę. Pomyślałam sobie, że warto jest zdobywać się na te niewielkie, może nawet dla nas samych nieznaczące gesty wobec ludzi, bo może się okazać, że coś, co mnie nie kosztuje nic, dla drugiego człowieka ma wielką wartość/znaczenie.

Jednej niedzieli razem z Isaac, Papa Jo i dzieciakami pojechaliśmy na „boisko” by zagrać mecz piłki nożnej. Miejsce gdzie rozegrał się mecz jest naprawdę urokliwe. Po jednej stronie roztacza się piękny krajobraz wzgórz a po drugiej droga przy której nie za gęsto stoją budynki. Czasami na drodze pojawiają się lokalni mieszkańcy, którzy mijając nasz mały„stadion” zatrzymują się by tym samym stać się kibicami. Samo boisko bardziej przypominało łąkę, zamieszkaną przez żaby i różnego rodzaju latające stworzenia. Poza tym miejscami do kolan rosły kępy trawy, a w niektórych „zagajnikach” chowały się dołki rozkopane przez...nie mam pojęcia przez kogo/co. Żeby było zabawniej w czasie gdy mieliśmy rozegrać mecz, na tym właśnie terenie odbywała się lekcja nauki jazdy motorem. Przez większą część gry, dwóch tubylców (z których prawdopodobnie jeden miał prawo jazdy) krążyło wokół boiska, co jakiś czas stając w miejscu ,bo silnik motoru gasł(zdarzyło się, że zgasł tuż przed bramką:)) Jako że wśród chętnych do gry byli przedstawiciele Polski i USA uformowaliśmy drużyny Polskafryka i Amerykafryka. Po dwóch godzinach gry wynik był 7:1 dla drużyny Polskafryka – oh yeah ;). Podczas meczu nikt nie złamał nogi, żaden „motocyklista” nie został wyeliminowany przez przypadkowe uderzenie piłką ani żaden gracz nie zginął pod kołami motoru, żadna żaba nie zginęła pod butem graczy...mówiąc krótko - kolejny dzień PRZEŻYTY pozytywnie.

W każdą ostatnią sobotę miesiąca urządzamy w sierocińcu TalentShow. Większość dzieciaków przygotowuje coś, co chciałoby zaprezentować przed innymi. W tym czasie były z nami Daniella i Jessi więc i one przedstawiły swój talent. Jednego wieczoru, po kolacji Jessi ujawniła nam swoją jak twierdzi „genetyczną wadę”, która daje jej możliwość obrania i zjedzenia banana stopami. Nie trzeba było jej długo przekonywać że obranie banana stopami jak małpa przed gromadą afrykańskich sierot będzie idealnym show...i tak też było, wszyscy mieli dobrą zabawe. Danielli talent był większego, albo raczej innego kalibru. Ponieważ przez lata wykonwała różne ćwiczenia gimnastyczne..uwaga..na koniach, przygotowała układ gimnastyczny który zaprezentowała na dosyć wąskiej, wysokiej ławce. Już sam fakt, że weszła do sali na rękach uciszył wrzawe i wprowadził w zdumienie i zachwyt widzów. Wszyscy podczas całego jej pokazu zamarli...tyle, że ja zamarłam z przerażenia, że zaraz skręci kark. I nawet był taki moment w którym, podczas dosyć egzotycznej figury, podczas której Daniella była głową do dołu, ławeczka zaczęła się chwiać, a ja z przerażeniem zrzuciłam z kolan Brook by ją uratować...Mój wyskok jak się okazało, był zbędny bo Daniella miała świetną wprawe w utrzymaniu równowagi na koniach...więc co tam dla niej taka ławeczka, ale za to Snake Killer zanosiła się od śmiechu widząc mnie w akcji..Reszta „talenciarzy” śpiewała, tańczyła lub grała krótkie scenki, które nic mi nie mówiły jako że były w ojczystym języku aktorów. Jednym z talentów był wystep Simona i Sabato, którzy wykonywali niemy rap do którego wykonywali raperskie ruchy. Jak sie pod koniec występu okazało utwór nie był niemy...ale chłopcy tak cicho rapowali, że nie było ich słychać z dystansu 2 metrów. Ja osobiście nie przedstawiłam żadnego talentu...trochę wymigałam się od tego tym, że tydzień po TalentShow szykowała się kolejna impreza, w której mój udział był większy.
A tydzień po TalentShow mieliśmy dzieciaków urodziny. Ponieważ nie wiemy kiedy i ile nasze dzieci mają lat, raz w roku organizujemy urodziny dla wszystkich. To był dzień, w którym nie miały one żadnych obowiązków, poza jednym...dobrej zabawy. Na śniadanie zamiast owsianki każdy znalazł na talerzu pączka i banana plus ciepła herbatka. Po śniadaniu wszyskie udały się do kościoła, gdzie dzień wcześniej razem z dziewczynami udekorowałyśmy sale i rozstawiłyśmy paczki z prezentami...ale była radość. Przed lunchem, który tego dnia stanowiło amerykańskie BBQ, przez kilka godzin malowałam dzieciakom twarze farbami (face painting) a dziewczyny z chętnymi robiły korale i bronsoletki z koralików. Wczensym wieczorem nadszedł czas na kolacje i program urodzinowy, w którym między innymi mamki śpiewały dla dzieciaków piosenkę Arki Noego „taki duży taki mały może świętym być” z pokazywanie!!!;) plus rwandyjskie tańce, w którym i ja miałam swój udział, jako jedyna biała owca..podoba mi się ta rola ;).Ale to jeszcze nie koniec wrażeń...wieczorem wyświetliliśmy na pożyczonym projektorze film dla dzieciaków. Wielkim zaskoczeniem było, gdy okazało się że nasze dzieci mogą osiągnąć stan, w którym odmawiają jedzenia, a którym w tym przypadku były paczki popcornu, które Isaac zrobił poprzedniego wieczoru...To był wzruszający i piękny dzień...a owocem jego były uśmiechy na twarzach dzieciaków. Chyba każdy na swój sposób to przeżył...dzieciaki już kilka dni wcześniej pytane czy wiedzą co za dzień jest 4 czerwca zaczynały śpiewać „i wish you a merry christmas” tak podekscytowane nadchodzącym wydarzeniem że nieświadomie myliły okazjonalne melodie, a w noc przed mamrotały przez sen „my sausage”-„moja kiełbaska” (relacja Mama Jo). Mamki miały dużo więcej pracy jako że posiłki były znacznie obfitsze a tego dnia nie mogły liczyć na pomoc dzieciaków. Misjonarze „stawali na rzęsach” by tego dnia dzieciaki miały tyle frajdy i zabawy, by w ciągu dnia nie było chwili znudzenia czy zawiedzenia.

Trzy dni przed wylotem dziewczyn, razem z Daniella podjełyśmy się małego projektu odnowienia znaku przy wjeździe na teren sierocińca. Zadanie z każdym dniem przynosiło więcej i więcej zmęczenia, ale widoczne efekty dodawały nam siły. Zmęczenie głównie wynikało z tego, że przez całe dnie pracowałyśmy przy szosie w totalnym upale, najpierw zeskrobując starą farbę, potem szkicując nowy bilbord a następnie malując go farbą. Prace zaczęłyśmy w środę czyli dzień targowy. Tego dnia na ulicy jest więcej ludzi niż zwykle co oznaczało że byłyśmy obiektami obserwacji większości mieszkańców Nkoto. Generalnie nie przeszkadzało mi to zupełnie..w pewnym sensie było to nawet dosyć zabawne i podejrzewam, że w oczach tubylców widok dwóch kobiet muzungu pracujących całe dnie przy drodze był jak obraz „Panny z łasiczką” bez łasiczki..czyli niewyobrażalny. Były momenty w których przechodzący po drugiej stronie ludzie byli tak na nas zagapieni, że nie zauważali przerwy pomiędzy jednym chodnikiem a drugim (by deszczówka mogła spływać) i wpadali w nią gubiąc buty i obdzierając kolana. Pierwszą ofiarą był mężczyzna, który obdarł kolana i zgubił klapka. Pozytywne w tym wszystkim było to, że sam z siebie potrafił się śmiać..a nam nie pozostało nic innego jak okazać współczucie rzucając przez ulice „KOMERA KOMERA” co oznacza „przykro mi że to ci się przydarzyło”. Kolejną ofiarą była kobieta z niemowlakiem na plecach. Ta z kolei obdarła nadgarstki , zgubiła klapka i owoce, które wyleciały jej z upuszczonych toreb. W jej przypadku podbiegłam do niej, by pomóc jej pozbierać owoce i sprawdzić czy dziecię, na którym jak się po chwili okazało upadek nie zrobił żadnego wrażenia, ma się dobrze. Przez cały czas towarzyszyły nam miejscowe dzieciaki, które wymieniały się co jakiś czas. Niektóre prosiły (żebrały) o buty, zdarzali się też rowerzyści, którzy przejeżdżając obok zatrzymywali się i prosili o farbę (dosadnie wskazując na puszkę z farbą) by pomalować sobie rower (tutaj palec wędrował na pojazd, którym się poruszali). Niektóre dzieciaki próbowały zagadnąć...np. jedna dziewczynka rzuciła szybko i pewnie „you are intelligent”-„jesteś inteligentna” na co ja „thank you, how do you know that?”-„dziękuję, skąd wiesz?” na co ona „i don't speak english”-„nie mówię po angielsku”..no i tak sobie gawędziłyśmy z tą młodszą częścią lokalnej społeczności

Cały czas dowiaduje się nowych rzeczy o tym miejscu...kraju. Dwa tygodnie temu zaczął się suchy sezon, który charakteryzuje się tym, że po pierwsze jest sucho;) (ziemia jest już miejscami popękana z braku deszczów), poranki i wieczory bywają chłodnawe, natomiast w ciągu dnia panuje upał, który powiązany z kurzem, który unosi się wszędzie, napierw atakując stopy po czym po mału osadzając się na nosie i w nosie, staje się sezonową zmorą. Ale ja miałam o tych nowinkach pisać..a więc właśnie lunął deszcz...a w zasadzie to mamy tu niemałą burzę...grzmoty i pioruny...a z nieba jakby ktoś wiadrami lał...Dowiedziałam się właśnie że podczas pory suchej pojawiają się dwa deszcze, które jakoś tam się nazywają, a sama Rwanda jest miejscem, w którym występuje najwięcej piorunów na świecie (wg mapy klimatycznej świata). Światło w domu co jakiś czas gaśnie, ale w tym czasie piorny z zewnątrz oświetlają pokój...idę trochę je popodziwiać.

poniedziałek, 23 maja 2011

Snake Killer

Czas mija a wraz z nim kolejne tygodnie. Dni mijają spokojnie...powiedziałabym nawet, że mimo całej tej egzotyki kultury, przyrody, klimatu, która wypełnia to miejsce, pojawiła się rutyna, i ku memu zdziwieniu nawet tak licznej rodzinie może towarzyszyć. Przy tylu dzieciach oczywiście każdego dnia różne rzeczy mają miejsce..i tak jak one są różne tak czynią każdy dzień innym od drugiego..niemniej jednak zarysował się już pewien schemat. Wiem, że poranki spędzę na zajęciach angielskiego, które czasami bywają dla mnie frustrujące, bo tak jak na zachodzie ludzie płacą grube pieniądze, by nauczyć się języka obcego, tak w Afryce mam wrażenie, że mogłabym motywować nasze dzieci do nauki angielskiego płacąc im grubą kase..a i tak nie mam pewności czy to by poskutkowało. Wkrótce, jak tylko Daniella i Jessi wyjadą, wprowadzę w życie nowy system nauczania..moze ten się sprawdzi...W południe część dzieci wraca a część wyrusza do szkoły..więc czasami odprowadzam je urządzając sobie spacer. Od poniedziałku do piątku popołudnia oznaczają zabawy z dzieciakami, Library Time+czasami Family Time na zakończenie dnia. Środy to dzień targowy i zazwyczaj dzień kiedy jedziemy do Kigali, chociaż ja nie zawsze się zabieram, preferując spokojny czas w domu. W każdą niedzielę mamy poranne nabożeństwo a po lunchu dzieciaki wybierają się na „boisko” by rozegrać mecz piłki nożnej. Chyba naturalne jest to że pewne rzeczy stają się rutyną...każdy chyba jej doświadcza. Poza nią, codziennie staje twarzą w twarz z 60-ką cudownych dzieci, które też miewają gorsze dni, ktore też bywają kapryśne i na swój sposób przeżywają ciężki dzień. Jedne zamykają się w swoim małym świecie nie dopuszczając nikogo do środka, inne, rzadko ale jednak, uciekają z sierocinca, wtedy zaczyna się wielkie poszukiwanie, jeszcze inne,rzadko, ale jednak, znalezionym kawałkiem szkła tną jak leci wszystkie plecaki, które wiszą na łóżku każdego dziecka, bywa też, że ktoś „wstał lewą nogą” i robiąc wszystko na przekór daje do zrozumienia, że nie będzie z nim dzisiaj łatwo...Czy życie tutaj jest piękne? TAK! A każde dziecko kocham „jak swoje”... ale poza cudownymi chwilami które tutaj przeżywam, każdego dnia stawiam czoła codzienności miejsca w kórym żyje...to chyba brzmi wam znajomo! No ale przecież nie chodzi o to by być zjedzonym przez rutynę lub być przygniecionym przez trudności, które spotykają każdego z nas...ale by mimo wszystko zauważać człowkieka obok, by dostrzegać rzeczy wokoło, które nie muszą być wcale nieistotne, niezauważone, ale mogą wymalować uśmiech na twarzy...Zauwarzyłam że nie jestem w stanie przeżyć dnia wartościowo, jeśli mój wzrok nie sięga dalej niż mój własny nos. Ale kiedy tylko odwracam oczy od siebie i zauwarzam ludzi wokoło mnie, mój horyzn się poszerza, mój zasięg się powiększa...a moją gotowość do życia zaczynam mierzyć nie według tego czego nie mam, ale według tego co mam. No i okazuje się że każdy dzień ma w sobie perełki, którymi może nie jest np. wygrana w totolotka, ale dzięki szerszej perspektywie zwyczajne rzeczy nabierają znaczenia i czynią dzień kolorowszym.

Pewnego dnia, kiedy dzień chylił się ku końcowi...dzieciaki były już po kolacji i spędzały ostatnie chwile na podwórku na robieniu niczym..Arsen i Henry dostrzegli węża na placu zabaw o czym zaraz powiadomili Isaaca. Gad nie był niewiadomo jak duży (około 40cm) więc Isaac złapał go w plastikowe pudełko. Biedne stworzenie przez około pół godziny przeżywało tortury będąc obserwowane przez około 60 par oczu przy głośnych okrzykach „aaaaaa” i „wooow” z przeważającą ilością dziewczęcych „aaaaaa”. Wąż nawet nie był świadomy, że to nie koniec męki i że może spotkać go coś gorszego...ale przekonał się o tym gdy na plan, sceny niczym z najgorszego koszmaru, weszła Mama Epiphanie – najstarszy członek Victory Family liczacy około 60 lat.
Wyraz jej twarzy był pełen skupienia, wiedziała ,że zaraz stanie do walki z gadem. Pochwyciła kij i jak tylko wąż został wypuszczony z pudełka zaczeła się walka. Staruszka okładała go z całej siły, każdy zamach jej ręki sięgał daleko poza jej głowe. Wąż wił się wił...aż w końcu przestał się wić...”Snake Killer' zawiesiła zwłoki na kiju i wyrzuciła je poza teren sierocińca w ciemnozielony busz. Gdybym mogła uchwycić ten moment jak już było po wszystkim..Mama Epiphanie stała a u jej stóp wciąż unosił się kurz po zadawanych ciosach...brakowało jeszcze tylko powoli wzmagającej się wrzawy wszystkich obserwujących tą scenę „ snake killer..SNake killer..SNAKE killer..SNAKE KILLER!! jak w scenie z „Gladiatora” gdy całe wojsko oddawało hołd swojemu generałowi wznosząc w powietrze „Maximus Maximus” po wygranej bitwie w Gruzji.

Podczas jednego z family time, zadawałam dzieciakom różne pytania, sprawdzając przy okazji ich wiedzę z lekcji angielskiego, którą prowadziłam tego samego dnia rano. Po kilkunastu pytaniach zadanych poszczególnym jednostką, w oczy rzucał mi się Gilbert jeden z tych drobniejszych chłopców z ogromnymi oczami, który próbując przekrzyczeć innych, wołał „ME ME ME ME TAKE ME” Więc rzuciłam do niego piłkę wymyślając jedno z prostszych pytań „What is your favorite drink”? „jaki jest twój ulubiony napój”? Gilbert myślał, oblizując wargi i przewracając oczami jakby liczba płynów, które w życiu pił przekraczała 4: wodę, mleko, herbatę i fantę...po czym nagle rzucił „BEER!””Piwo!” Próbowałam się nie śmiać...ale to było ponad moje siły...odpowiedź była tak zaskakująca i zabawna iiiii...do diaska, skąd mu przyszło do głowy piwo?!

Jednej soboty wybraliśmy się z dziewczynami i Tyrrel's family na zachód Rwandy. Przeznaczeniem naszej podróży było Jezioro Kivu na którym znajduje się mnóstwo wysp. Ciekawostką jest to, że na jeziorze wydzielona jest granica między Rwandą i Congo, więc część wysp należała do Rwandy a część do Conga. My mieliśmy złożyć wizytę na BAT ISLAND (Wyspa nietoperzy) nazywaną również Napoleon's Hat Island (Wyspa - Czapka Napoleon)z powodu jej kształtu. O rany, to było przeżycie..niesamowite wrażenie zrobiło na mnie to miejsce. Na poczętku totalnym zaskoczenem było to, że na Bat island powitały nas krowy i kozy...nasz przewodnik powiedział nam że same przypłynęły na wyspę..hmmm całkiem to niewiarygodne dla mnie zwłaszcza gdy widziałam dystans jaki musiały przepłynąć. Niewiem czy kozy w ogóle mogą pływać, ale według zeznań przewodnika, afrykańskie mogą..tak więc zwierzęta te, prawdopodobnie przypłynęły na wyspę by rozkoszować się smakiem tutajszej flory...właśnie sobie pomyślałam że to wyspa nietoperzy, więc to może odchody tych latających stworzeń przyciągnęły bydło na wyspę...słyszałam że pewien rodzaj nietoperzy wydziela hmmm może tutaj skończę, tak czy inaczej było dla mnie zadziwiające, że na bezludnej wyspie pasą się zwierzęta hodowlane. Jak już postawiliśmy nogi na wyspie jeden z przewodników (było ich dwóch) wyprzedził nas, znikając w gąszczu drzew...po czym zaczął klaskać i wydawać różne dźwięki...i w tym właśnie momencie nastapiła niesamowita chwila. Setki setek nietoperzy zaczęły wzbijać się w niebo wydając dźwięki. Niebo nad wyspą nagle zrobiło się czarne i jedyną rzeczą kórą można było zbaczyć były nietoperze...niesamowite przeżycie. W życiu nie widziałam tylu naraz...Latały nad wyspą przez dobre pół godziny po czym zaczęły zniżać się szukając miejsca ,by wrócić do snu z którego bezczelnie ich wybudziliśmy.. Pomijając piękne widoki i możliwość zobaczenia innej części Rwandy, warto było wybrać się na Bat island dla samego tego widoku .

Z ostatniej chwili...odprowadzałam dzieciaki do szkoły. Piękny dzień..jak zwykle słońce wyciskało ze mnie ostatnie poty. Po drodze minęliśmy kolejną osobę, której widok powoduje, że z kukurydzy przeobrażam się w popcorn, tylko dlatego że ów tubylec ubrany był w puchową kurtkę. Nagle Mami (jedna z naszych dziewczynek) zawołała mnie wskazując na swoją zakrwawioną stopę. Wesoło maszerując do szkoły kopnęła kamyk, który niefortunnie przeciął jej palec powodując krwotok, jakiego można by się spodziewać po urwaniu, nie skaleczeniu palca. Tak czy inaczej wróciłam z nią do domu niosąc ją i jej plecak na plecach przez część drogi. Rana została opatrzona, a Mami wróciła do szkoły. Myślałam że zostanie w domu bo ona faktycznie mogła mieć powód opuszczenia zajęć. Jednego dnia jak wszystkie dzieciaki poszły już do szkoły, Mugisha (jeden z chłopców) został w domu. Zapytany dlaczego nie poszedł do szkoły odpowiedział: „I am cold!” „Zimno mi!”

To by było na tyle...trzymajcie się dzielnie kochani. Poniżej zamieściłam zdjęcia z wyprawy na Bat Island.
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa

niedziela, 8 maja 2011

Simplicity of the life

Witajcie drodzy obserwatorzy. Czas leci jak szalony i oto już od ponad tygodnia jestem w Afryce, kraju w którym czas mija jakby wolniej, ludzie żyją bez pośpiechu a prostota życia jest wizytówką narodu. Przygotowania do wyprawy przebiegały znacznie spokojniej niż za pierwszym razem...pewnie dlatego, że w przeciwieństwie do pierwszego razu wiedziałam, czego mogę się spodziewać, gdzie jadę, kogo spotkam...podekscytowanie tą wyprawą przeżywałam w zupełnie inny, niewioczny dla oka ludzkiego sposób, a emocje nie targały mną już tak jak kobietami w błogosławionym stanie ;) Tak czy inaczej oto jestem tutaj, na czarnym lądzie gotowa na to co ma być. Powitanie mnie w domu piękniejsze być nie mogło. Kiedy wjechaliśmy na teren sierocińca nagle nie wiadomo skąd przybiegły dzieciaki..tak jakby skradały się za rogiem budynku czekając na odpowiednią chwilę by napaść na ofiarę, którą w tym szczęśliwym wypadku byłam ja. Jeden z chłopców miał w ręku chorągiewkę, wbiegając z nią na podwórko wygladał jak zwycięzca, który zaraz wbije flagę w ziemię, którą zdobył. Gdy wygramoliłam się z samochodu zaczął się czas przytulania, radości i skakania ...bardzo przyjemna chwila.
Pierwsze dni mijają mi dosyć spokojnie. Obserwuje co dzieje się każdego dnia, by móc zorganizować się z zajęciami, które będę prowadziła. Jak na razie codziennie mam tzw. library time, podczas którego dzieciaki czytają książki, kolorują kolorowanki (Lidzia dziękuję za nowe sztuki, są bardzo przydatne), układają puzzle. Po mału stają się mistrzami w układaniu ich...chociaż początki były trudne. Dzieciaki nie miały w ogóle koncepcji dopasowywania elementów..wciskały puzzle zupełnie nie pasujące do siebie..już nie tylko kształtem ale i kolorem czy wielkością pytając mnie jakieś sto razy na minutę „Aunti Wiola This!!” jednocześnie szukając w mojej twarzy aprobaty dla bezmyślnego układania ich...to było szalone. Poza tym w soboty zaczęłam lekcje komputera dla pracowników sierocińca plus oczywiście family time.
Od wtorku są z nami dwie dziewczyny z USA, które zostaną z nami przez trzy tygodnie. Daniela i Jessi są młodymi dziewczynami, które od stycznia tego roku zaczeły podróż dookoła świata, zatrzymując się w różnych krajacha na dwa lub trzy tygodnie by pracować zarobkowo lub też charytatwnie. Tak więc po wielu przygodach i miejscach, które odwiedziły, trafiły do nas. Niezwykle odważne i kreatywne, sypały z rękawa umiejętnościami i przygodami, które przeżyły. W pewnym momencie miałam wrażenie, że słyszę Sereny myśli więc powiedziałam jej na boku „ My permanent job is to not compare to other people” „Moją permanentną pracą jest nie porównywanie się do innych”. Jej spojrzenie mówiło, że rozumiemy się bez słów. Potem powiedziała mi, że to głupie, ale często ma odczucie że jej ciągle czegoś brakuje i że to co robi nie jest "aż tak fajne". Potrzeba doświadczania więcej i więcej może być dobra sama w sobie, ale źle zmotywowana zwykłą zazdrością może przyprowadzić człowieka o ból głowy i niską wartość własną. To ciekawe, że człowiekowi tak trudno jest uwierzyć, że to kim jest, z tą osobowością i darami, które posiada jest absolutnie bezcenne i unikatowe i stanowi całość zjawiska zwanego „Różnorodnścią”.Ciesze się bardzo, że dziewczyny są z nami...więcej ludzi to więcej zabawy, pomysłów, więcej pomocy przy dzieciakach i jak się okazuje świetne miejsce by być skonfrontowanym z samym sobą.
Jednego z pierwszych dni przyszedł do mnie Simon i wręczył mi pracę domową, którą zadałam dzieciakom w styczniu przed odlotem. Stałam jak wryta nie wierząc własnym oczom. Na pierwszy rzut oka może to nie wydawać się niczym szczególnym, ale jak wiesz, jak dzieciaki funkcjonują to kawałek papieru z stycznia wyda ci się wartością muzealną. Zwarzywszy na to, że dzieci często gubiły pracę domową już po tygodniu, wyrzucały ją, darły, z kartek robiły samoloty, kulki lub po prostu je jadły, tzn ciućkały kartkę tak długo aż stała się obrzydliwa i do niczego podobna to uchowanie kartki papieru przez 4 miesiące w całkiem dobrym stanie jest wyczynem, który przyprawił mnie o szklane oczy.
Pewnego dnia jedna z mamek wybierała się do szpitala na badania, które co miesiąc są przeprowadzane dla ludzi z HIV. Ża każdym razem jest to dla niej kilkugodzinny spacer tam i z powrotem. Chciałam jej towarzyszyć. Spytałyśmy jej, czy fakt że trzy muzungu będą szły za nią krok w krok (Serena i Jessi też się wybrały) nie będzie dla niej krępujący i ponieważ odpowiedź brzmiała „nie” w piątek o 7.00 rano rozpoczęłyśmy spacer. Maszerowałyśmy przez wzgórza przez kilka godzin...momentami nie wiedziałam czy to widoki zapierały mi dech w piersiach czy zmęczenie...pierwsze odcinki podchodzenia pod górę były męczące i jedyną myślą, którą mogłam słyszeć w głowie było „ keep breathing” „nie przestawaj oddychać”. Miałam wrażenie że sapię jak stara lokomotywa...czuliście się tak kiedyś? Skrępowana sobą zaczęłam próbować zredukować oddech..może jak będę oddychać tylko buzią nie będę tak buchać, albo wstrzymam oddech na chwilę..nic nie pomagało. ale jak się potem okazało było nas więcej sapiących, ...ufff. Na drodze spotykałyśmy ludzi pracujących na polu, dzieciaki biegające wokół chat, które mijałyśmy..bardzo podobało mi się przyglądanie się codzienności miejscowych tubylców. A to wszystko na tle zielonych wzgórz, zamieszkałych nie tylko przez ludzi ale także przez całe mnóstwo różnych gatunków ptaków, które z rana wydawało się śpiewały jeszcze głośniej. Były miejsca, w kórych mogłabym po prostu usiąść na kamieniu i przysłuchwać się temu co mnie otaczało...powstrzymując łzy od wzruszenia...Drugą myślą, która pojawiała się w mojej głowie był werset, który mówi o tym, że całe stworzenie ogłasza chwałę Boga, swojego Stwórcy. Wydawało się, że absolutnie wszystko uwielbia go przez to, że jest po prostu tym do czego zostało stworzone. W tamtej chwili było to takie proste i oczywiste... Po dwóch godzinach dotarłyśmy do celu...jakieś pół godziny czekałyśmy na mamę Faide po czym ruszyłyśmy w drogę powrotną...
Dopiero tydzień minął a ja, chodziaż materialnie nie posiadam nic, czuję się taka bogata...paradoksalne, ale prawdziwe..nie chce powiedzieć że materia nas ograbia z doświadczania pełni życia , ale może gloryfikowanie jej czy też pożądanie jej w życiu bardziej niż Życia, przysłania nam oczy, tak że często nie potrafimy cieszyć się drobnostkami, które składają się na to co nazywam szczęściem. Dziękuję wszystkim, dzięki którym mogę poszerzać swoje serce..w pierwszej kolejności Tacie, mojej absolutnie cudownej rodzinie i przyjaciołom.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

cdn...

Drodzy obserwatorzy...
Oto wróciłam do kraju i tak już od dwóch miesięcy chłonę wszystko i wszystkich dookoła przy okazji podziwiając wkraczającą pomału wiosnę...Co prawda zima w tym roku przeszła mi koło nosa..ale i tak pierwsze ciepłe dni wiosny cieszyły mnie tak jakbym razem z wami doświadczyła wiele dni zimy z 'dziadkiem mrozem' u boku.
Czas ten jest również czasem przygotowań do następnej wyprawy. Z końcem kwietnia wracam do moich dzieci w Rwandzie. Tym razem mój pobyt planuję na trochę dłużej niż trzy miesiące...
Ostatnio myślałam sobie, że od chwili kiedy moje marzenie spotkało się z myślą by je zrealizować a myśl ta przerodzia się w działanie..od samego początku a może i wcześniej Tata nieustannie, we współpracy czy zupełnie suwerennie zaopatruje mnie „od stóp do głów” i wspiera. Bez Niego cała ta przygoda nie miałaby miejsca. W zasadzie to odkąd mnie znalazł jako nastolatkę (a nawet wcześniej ;)) niezmiennie, pewnie, mocno a wręcz nawet uparcie trzyma mnie w swych ramionach i z perspektywy tych wszystkich lat widzę jak zawsze (bez względu na okoliczności jakiś doświadczałam)byłam i jestem bezpieczna..mając dobrą pracę i jej nie mając jestem bezpieczna, bedąc wśród rodziny i przyjaciół czy też daleko od nich jestem bezpieczna, w relacjach czy też w odosobnieniu jestem bezpieczna, mieszkając w komfortowym mieszkaniu czy miejscu gdzie jeszcze prądu nie dociągnięto jestem bezpieczna, w moim ukochanym kraju czy nieznanej Afryce..jestem bezpieczna...bo On jest!! Ciebie też szuka...dałeś się już znaleźć? Pozornie pozostanie w ukryciu daje nam poczucie bezpieczeństwa...ale dopóki nie wyjdziemy z cienia i nie damy się znaleźć nie doświadczymy czym ono naprawdę jest.

p.s. Chciałam powiedzieć że cd bloga nastąpi ;)

poniedziałek, 10 stycznia 2011

meat is meat

Minęło trochę czasu od ostatniego posta i chociaż wiele się działo to nie wiem za bardzo co napisać..albo raczej od czego zacząć. Może zacznę od zeszłorocznych Świąt...chociaż minęło dopiero kilka tygodni, brzmi to jakby były one dawno dawno temu i prawdę mówiac, tak też to odczuwam...a wy?
Zanim nastały Święta, wydawało mi się że w miejscu w którym temperatura powietrza w ciągu roku za bardzo się nie zmienia ale utrzymuje w granicach 20-30 stopni, gdzie nie ma choinek (chociaż w Kigali można było spotkać ulicznych handlarzy ze sztucznymi choinkami), i centrów handlowych w kórych ludzie omamieni zakupami i okazjami świątecznymi nie zauważają bliźniego, nie da się odczuć tego przedświątecznego szału przygotowań, który co roku wprawia w zachwyt lub też w rozpacz wielu muzungu. I chociaż szał ten nie jest tak silny jak na zachodzie, przygotowania przypominające o tym, że jest to czas świąteczny miały miejsce. W ostatnią środę przed Wigilią ceny na targu w Nkoto podskoczyły, wydawało się też, że jest więcej ludzi, przeciskających się między sobą. Czasami wydaje mi się, że ten targ jest pewnego rodzaju tygodniową atrakcją, na której pojawiają się wszyscy lokalesi nie zależnie od tego czy kupują, sprzedają czy też nie. Dzień przed Wigilią wraz z dzieciakami przystroiliśmy kilka drzew przed budynkiem kościoła. Za ozdoby mieliśmu papierowe łańcuchy, które wcześniej zrobiliśmy, kilka bombek zeszłorocznych oraz srebrne i czerwone świecące łańcuszki, które przywiozły ze sobą dwie dziewczyny z USA, które też zostały z nami przez 10 dni. Jedną z większych ozdób były czerwone lampki, które owineliśmy wokół krzyża na dachu naszego kościoła. Okazało się, że świecący lub migocący krzyż (w zależności od ustawień;))wywołał niemały szok i zamiesznie pośród lokalnych mieszkańców. Doszły do nas bowiem wieści, że pierwszego dnia gdy zapadł już zmierzch, na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy a budynek kościoła zniknął w cieniu nocy, sąsiedzi i mieszkańcy wsi lekko się przerazili, gdy na niebie ujżeli świecący na czerwono krzyż. To zjawisko wywołało lekkie poruszenie wśród tubylców oraz zrodziło myśl, którą dało się słyszeć tu i tam, że Jezus powrócił.
Przy „wigilijnym stole „ zasiedliśmy koło godziny 14.30, czyli w czasie kiedy w rodzinnym domu mamutka pewnie wyrabiała pierogi albo pozbawiała ostatniego tchnienia świątecznego karpia. Kiedy my zakończyliśmy nasze wigilijne party, na niebie pojawiła się pierwsza gwiazdka, czyli według tradycji moja rodzina zasiadła do stołu. Głównym i jedynym daniem tego dnia było mięso z kozy, pieczone ziemniaki, zielona fasola i marchewka oraz surówka z kapusty. Dzieciaki bardzo się cieszyły...lubią mięso, każdego rodzaju mięso. Kiedyś Isaac zapytał Tate (babcię) jaki rodzaj mięsa lubi najbardziej. Babcia zrobiła wielkie oczy po czym zdecydowanym głosem odpowiedziała „meat is meat” i wszystko jasne ;). Podczas wigilii przygotowany był program artystyczny w którym i ja miałam swój udział. Wspominałam wam chyba że uczę się ichniejszego tradycyjnego tańca. Moje podekscytowanie było równie wielkie jak zdziwienie zaproszonych sąsiadów gdy zobaczyli mnie w tradycyjnym rwandyjskim stroju posód 8 czarnych kobiet..po raz pierwszy byłam białą owcą w stadzie ;) Cały taniec przebiegł świetnie i chociaż wchodząc na scenę potknęłam się przydeptując sobie za długą spódnicę, która dzięki Bogu pozostała na mnie, byłam z siebie dumna;)))).
Pierwszy dzień świąt był dniem rozdawania prezentów. Każde dziecko i pracownik otrzymał torbę wypełnioną jakimś ubraniem, zabawkami i słodyczami...Nawet do mnie (po świętach bo po świętach ale..;)) dotarła paczka z Polski...wielkie DZIĘKUJĘ dla mojej wspaniałej rodziny!!!! Paczka docierała do mnie przez miesiąc, odebrałam ją 30.12.2010...i jak się okazało kabanosy, które między innymi w niej były, traciły swoją ważnośc właśnie tego dnia...uśmiałyśmy się z Jeredą...ale meat is meat...nic się nie zmarnowało;).

Pierwszego dnia roku wrócili z wakacji Isaac, Serena i Henry. Super było ich zobaczyć po 6 tygodniowej przerwie. Kilka dni po powrocie wybraliśmy się z Isaac, Papa Jojo i Bishop na 8h wyprawę na południowy zachód Rwandy. To była świetna przygoda. Dzień zaczęliśmu o godzinie 4.30 rano. Dwie godziny jazdy po asfaltówce i sześć godzin po nierównych jak ciasto karpatkowe drogach, które prowadziły nas w głąb Rwandyjskich wzgórz. Przez to kilka godzin przemierzaliśmy przez dzikie rejony, w cieniu których ukryte były małe wioski, tętniące swoim afrykańskim, powolnym i dalekim od znanej nam cywilizacji życiem. Nawet nie wiem jak opisać piękno tego kraju...nie tylko zapierające dech krajobrazy się na nie składają...ale zapachy unoszące się w powietrzu, ziół, drzew i całej tej flory kóra ubiera kraj zielonym płaszczem...i chociaż wszystko jest zielone, zieleń ta przybiera tyle odcieni, że wydaje się kolorowa. Ludzie, których spotykałam, na wydawałoby się zapomnianych drogach, prawie zawsze dźwigający jakieś pakunki, kosze czy butle z wodą na głowie, dzięki czemu ręce pozostawały wolne i gotowe by móc przywitać mijającego sąsiada, czy pomachać mijającym w samochodzie muzungu – wszyscy piękni. Zrobiałm jakieś 650 zdjęć, z czego niestety jakaś połowa jest niewyraźna bo trzęsło nami w tym samochodzie okrutnie. Po południu wytrzęsieni, zakurzeni i szczęśliwi wróciliśmy do domu.
Dzisiaj rozpoczyna się kolejny rok szkolny, po trzy miesięcznych wakacjach dzieciaki wracają do szkoły. Wszystkie są wyjątkowe i ulubione. Nie wiem jak to do końca działa ale czuję to. Kocham to jak 3 letni Zach biega ogladając się za siebie..I to jak Abby chodzi, kręcąc swoją małą dupeczką, ale zarazem dając wrażenie że jest małym czołgiem, który staranuje wszystko co stanie na jej drodze. To jak Brook się skrada i wydląda wtedy jak szpieg z krainy deszczowców. Kocham to jak Cloude się śmieje i to jak Elias siada koło mnie, zadziera nogę, opiera się o moje kolana wtapiając się we mnie tak jakby wpasowywał swoją drobną sylwetkę w fotel. Lubię jak Arsen się na mnie wspina i jak Simon gdy jest podekscytowany skacze, klaszcze i w zasadzie używa całego swojego ciała by wyrazić zadowolenie...to jak Fiesto porusza się czasami jak Elastyna z Iniemamocni i jak Shema przechodząc leniwym krokiem w rękami w kieszeni, nie podnosząc wzroku, rzuca jakby od niechcenia, jednocześnie jednak zwracając się właśnie do ciebie „I love you” lub „God bless you”... po prostu Perełki.

Będę kończyć moi drodzy..
Trzymajcie się ciepło