piątek, 17 grudnia 2010

you my friend

Ostatnie dni były naprawdę piękne i zwariowane zarazem. Sama nie wiem od czego zacząć, niby nic takiego się nie działo a jednak chwile które składały się na każdy dzień są dla mnie chwilami bezcennymi. Jestem w miejscu, w którym cieszę się z szukania i robienia rzeczy nie tylko dlatego że ich potrzebuję, ale najzwyczajniej dlatego że ich pragnę, chcę i już. To tak jakbym znalazła pracę, do której chodzę nie tylko dlatego, że jej potrzebuję ale dlatego, że daje mi totalną radość. I tak jak dziecko nie może się doczekać świątecznego poranka by móc znaleźć prezenty pod choinką , tak być niecierpliwą kolejnego dnia by pójść do pracy.Lubię to miejsc i jestem naprawdę wdzięczna za te doświadczenia!
Ostatnia niedziela była pięknym dniem, obecność Taty była naprawdę intensywna. Na nabożeństwie modliłyśmy się z Jeredą o każdego. To było cudowne, wypowiadać dobre słowa nad życiem tych dzieci i błogosławić je. Duch Święty powiał proroczym wiatrem więc mogłyśmy prorokować do niektórych. Zachęta wisiała w powietrzu, i chociaż w ciągu tygodnia nasza krowa poroniła, co za sobą niesie pewne straty (że się tak wyrażę) aura zachęty i zadowolenia nas nie opuściła.
Dni minęły mi dosyć spokojnie. Z powodu przygotowań przedświątecznych, w które było zaangażowane większość dzieciaków, nie prowadziłyśmy żadnych zajęć. Jak już znalazła się luka w ciągu dnia, w której dzieciaki kręciły się po sierocińcu nie mając co ze sobą zrobić, pakowałam papier, kredki i zgarniałam je do kościoła, gdzie rozwijaliśmy swoje zdolności plastyczne ;).
Jedno popołudnie spędziłam z Arsenem. To było ekstra popołudnie. Arsen jak zwykle wspinał się po drabinkach jak małpka. Potem rysowaliśmy kredą na tarasie...dołączyły do nas inne dzieciaki. Po chwili Arsen chciał pójść do kurczaków. Powiedziałam mu, że chciał rysować i teraz, jak już jest nas więcej, pójdziemy do kurczaków jak skończymy zabawę z kredą. Mina chłopca zrzedła. Jak wspominałam, można czytać z jego twarzy, więc tym razem wyczytałam dramat. Z oczu wydusił łzy, czekając na reakcję, która w moim przypadku się nie zmieniła. Z uśmiechem na twarzy zapewniłam go, że jak tylko skończymy pójdziemy do kurczaków. Myślałam, że będzie foch...jak to każe mu czekać. Myliłam się!!! Mimo nadąsania czekał, aż wszyscy skończą rysować, a potem wdrapał się na mnie i poszliśmy do kurczaków..na minutkę albo dwie;). Pod koniec dnia powiedział mi „you my friend”. Niby to tylko dziecko, niby zwykłe „nawet fajna jesteś”, ale dla mnie był to miód na serce. Od tego czasu widzę znaczny progres w naszej przyjaźni. Kolejnego dnia, przyszedł do mnie i wymruczał „I want hug”. Kiedy go tak przytulałam wyznał mi, że jedna z mamek skarciła go bo posiusiał łóżko. Powiedziałam mu, że zrobiła to tylko dlatego, że go kocha i nie lubi jak śpi w mokrym, nieświeżym łóżku, co i dla niego samego nie jest przecież przyjemne. Nie wiem jakim to było dla niego pocieszeniem, i czy w ogóle było...ale cieszę się że sobie pogadaliśmy.
Jereda wciąż zaskakuje mnie możliwościami kulinarnymi... Już teraz wiem, że jak nagle zaczyna skakać i reagować z entuzjazmem to znaczy, że w zasięgu jej oka pojawił się jakiś jadalny insekt, który oczywiście jest przepyszny. Pierwszy raz, kiedy biegała po pokoju za jakimś robakiem ze skrzydełkami krzycząc, że te są jadalne, myślałam że żartuje. Innym razem przy okazji mycia okien, znalazła zielonego świerszcza...który ma się rozumieć też jest jadalny. Usłyszałam opowieści o tym, że to są sezonowe owady (szczęściara ze mnie, trafić na sezon) i że niektórzy jedzą je na surowo ale że najlepsze są podpieczone, i że można je kupić w sklepie na wagę. Aha, żeby była jasność, duże zielone są smaczniejsze niż te brązowe skrzydlate. Tak czy inaczej ostatnio mogłam się przekonać na własne oczy że nie żartuje. W ostatnią sobotę o 4:00 rano poszłyśmy na spotkanie modlitewne do domu Jojo. Słońce pomału budziło się ze snu a wraz z nim Nkoto. Mimo panującego jeszcze zmierzchu, na ulicy pojawiły się pojedyncze osoby. Koło godzin 5:30, gdy skończyliśmy spotkanie, Fabrice (najstarszy z dzieciaków) zaczął wołać „morning blessing”. Nagle Jereda z pozostałą trójka dzieciaków podbiegła do niego i schyliwszy się zaczęli coś zbierać, mrucząc pod nosami. Jak się okazało to była plaga „brązowych skrzydlatych”. Wszędzie było ich pełno, Rugamba (jedno z dzieci) znalazł wiadereczko i zaczęły się sezonowe zbiory. Prawie jak u babci na porzeczkach;). Po chwili inne dzieciaki wybiegły z sierocińca i dołączyły do zbieraczy. Nie myśląc za długo pobiegłam do domu po aparat by uwiecznić ten „morning blessing”. Po 6:00 Jereda zaczęła podpiekać robaczki doprawiając je nieco solą by koło 7:00 dzieciaki mogły się nimi raczyć na śniadanie. Najśmieszniejsze było to, że to ja byłam dziwolągiem w tym towarzystwie..Jereda próbowała mnie przekonać by spróbować chociaż jednego, ale poranna rzeź i fakt, że to mimo wszystko są robale, były silniejsze niż jej argumenty. Koło 10:00 jak wyszłam do dzieci, niektóre z nich wciąż chodziły z nadzianymi na patyczki „brązowymi bez skrzydełek”;). Szalony poranek...

Próby tańca z mamkami idą nam bardzo dobrze. Wciąż nie umiem śpiewać ichniejszych piosenek, ale jest szansa, że jeszcze to nadrobię.
W tygodniu Tate (co znaczy babcia- mama Papa Jojo) postanowiła mi zapleść warkoczyki. Skórę miałam tak naciągniętą, że czułam, że pomału moje oczy stają się skośne...i tak zamiast na afrykankę przerobiła mnie na azjatkę Już teraz wiem dlaczego oni tu tak młodo wyglądają, przy takim naciągnięciu zmarszczki nie mają szans. Warkocze zaplotła mi pierwsza klasa, kłopot z głowy na dwa trzy dni...dłużej nie wytrzymałam;).
Prawie zapomniałam poinforwać was drodzy obserwatorzy, że od 01.12.2010 mamy prąd. Nie przyszło nam to łatwo...pierwszego dnia jak przyjechała ekipa z Electrogaz, to po godzinie chodzenia za nimi po całym sierocińcu, zastanawiałam się czy to aby na pewno są elektrycy...a nie czasem poszukiwacze problemów. Byli w tym cakiem dobrzy, na każdym kroku znaleźli „ale” które uniemożliwiało im podłączenie prądu. Opuścili nas tego dnia z niczym. Następnego dnia w środę, dzień targowy, w drodze do Nkoto nasi poszukiwacze byli w sąsiedztwie. Nie wiem czy oni się ucieszyli na mój widok tak jak ja na ich. Z daleka zaczęłam im machać i wołać: AMAKURU!!!(co znaczy, jak się macie - w formie pozdrowienia) Nie było szansy by mnie nie zauważyli. Podeszłyśmy do nich by powiedzieć, że uporaliśmy się z wszystkimi „ale” i spytać czy jest szansa, że nas jeszcze dzisiaj odwiedzą. Odwiedzili nas i podłączyli nam prąd!!!! Byłyśmy z Jeredą tak podekscytowane, że przez większkość dnia słuchałyśmy muzyki. Wyobraźcie sobie nasze miny gdy koło 18.00 nagle wszystko zgasło...brak prądu w całym domu. Z lekkim niepokojem i niedowierzaniem, że mogłyśmy zużyć cały prąd wciągu jednego dnia, poszłyśmy do Papa Jojo by zapytać co się stało. Okazało się, że Electrogaz daje małą porcję prądu na wypróbowanie (którą zużyłyśmy wciągu dnia) a teraz musimy wykupić sobie tyle ile chcemy zużyć...taki prepaid. Wróciłyśmy do afrykańskich standardów szybciej niż myślałyśmy, zimny prysznic i świeczki zakończyły ten dzień. Kolejnego dnia kupiłyśmy kolejną „zdrapkę” ;) i jak na razie „gra muzyka”.
Kilka dni temu dotarł do nas pierwszy team, Dr Hazel and Georg Hill (założyciele misji) wraz z gośćmi z Keni, Tanzani i Ugandy. Tego dnia, kiedy był nasz family time, nasi goście chcieli nam towarzyszyć. Jeden z nich uczył dzieciaki piosenki, a ponieważ dzieciaki lubią śpiewać, wszyscy mieli frajdę. W pewnym momencie podeszła do mnie jedna z dziewczynek, by powiedzieć, że dzieci chcą zaśpiewać piosenkę, którą ich uczyłam. Tak też zrobiły... Potem graliśmy trochę w scrable. Zorganizowałyśmy z Jeredą tablicę na której przywiesiłyśmy 4 sznureczki i powycinałyśmy karty z literkami. Gra polega na tym że na tablicy w pomieszanej kolejności wieszamy jakieś słowo a dzieciaków zadaniem jest zgadnąć jakie to słowo, a potem je przeliterować...przyjemne z pożytecznym. Szło im świetnie...prawdę mówiąc zgadywanie szło im lepiej niż naszym gościom. Nawet nie umiem opisać tego, jak byłam z nich dumna...miałam wrażenie, że rosnę i jak zaraz czegoś nie zmajstrują to pęknę ze szczęścia. Nie umiem sobie wyobrazić jak dumni mogą być rodzice ze swoich dzieci. Na dniach zaczniemy przeglądać wszystkie rzeczy, które przywieżliśmy oraz te, które dotarły do nas pocztą z Kanady i zaczniemy organizować paczki świąteczne dla dzieciaków. Już nie mogę się doczekać chwili, w której będą je rozpakowywać.
To na tyle moi drodzy
Życze wszystkim wspaniałych Świąt !!!
Pozdrawiam i ściskam

4 komentarze:

  1. Wiolu - talenciaro! Jak ty fajne piszesz! Ja po przeczytaniu tego postu przeniosłem się do Afryki! Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Maleńka!
    Jak zwykle się wzruszyłam. Bardzo mnie cieszy że jesteś tam szczęśliwa. Mam tylko nadzieję że do świąt jeszcze sie odezwiesz!? Buziaki i uściski kochana siostrzyczo!

    OdpowiedzUsuń
  3. dobrze, że napisałaś bo już nie mogłam się doczekać:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiora myślę, że będziesz mieć najlepsze święta ever

    OdpowiedzUsuń