piątek, 5 listopada 2010

Pierwsze koty za płoty

Na początku napiszę, gdzie ja w ogóle jestem. Nkoto to mała miejscowość (wieś), która jest jakieś 25 min jazdy samochodem od Kigali, stolicy Rwandy. Miejsce to wygląda prawdopodobnie jak większość miejsc w Rwandzie. Ceglasta ziemia, na której jakimś cudem wyrastają drzewa bananowe, avocado, mango, eukaliptusowe i inne których nie znam. Domy wyglądają bardzo ubogo. Budowane są najczęściej z błota. Często jest to M1 o powierzchni 10-15 m2, w którym mieszka cała rodzina.
Z tego co zdążyłam zaobserwować w Nkoto jest budynek, który chyba uchodzi za sklep, ale bynajmniej nie wygląda na taki, który ma jakiś asortyment. Całkiem możliwe, że jest to po prostu budynek, przed którym raz w tygodniu (w środy) odbywa się targ. Lokalesi rozkładają na całkiem dużej powierzchni ziemi to co mają. Warzywa, owoce, tkaniny, ubrania, buty i Bóg wie co tam można jeszcze znaleźć. W tle można dostrzec kobiety, które szyją na maszynach do szycia ich lokalne odzienie. Targ jest totalnie przepełniony ludźmi. Nie jesteś w stanie przejść przez niego nie ocierając się o innych. Jest gorąco i tłoczno, a jeśli jesteś białym człowiekiem tym bardziej dzieciaki i sprzedający tłoczą się na ciebie. Jedni, żeby żebrać, ci drudzy żeby ci coś sprzedać. To było przeżycie.
Na terenie sierocińca mamy kilka budynków. Dom misjonarza, w którym mieszkam, dom dla dzieciaków, i pracowników, dom Papa JoJo i Mama Grace, budynek kościelny z dwoma klasami, kuchnia i jadalnia. W jednym z budynków jest kilka pomieszczeń zaadoptowanych jako : Biblioteka dla dzieciaków, pokój do przechowywania rożnych rzeczy, tzw. izolatka, mamy tu jeszcze pole na którym uprawiają różne warzywa, dwa oczka wodne, w których podobno są jakieś ryby i kilka drzew owocowych. Z czasem dodam na bloga jakieś zdjęcia z tego miejsca. Internet jest tu naprawdę wolny, używając go dopiero człowiek ma możliwość uczyć się cierpliwości. Próbowałam dodać posta i zdjęcia wczoraj ale zajęło mi to dużo czasu i zanim załadowało się jakieś zdjęcie zgasło światło, otoczyła mnie ciemność i wszystkie owady zaczęły zlatywać do jedynego światła jakie biło z ekranu komputera. Poza tym jest tu całkiem sporo małych jaszczurek które zaczynają swoje piesze wędrówki tuż po zmroku. Pewnie nie zbliżają się one do człowieka, ale w mojej wyobraźni otaczają mnie z każdej strony ;)No właśnie bo my tutaj nie mamy prądu. Raz dziennie na 2 godziny włączany jest generator. To jest czas kiedy można podładować sprzęt (komp, tel), skorzystać z letniej wody zamiast z zimnej, i zjeść kolację widząc twarze siedzących przy stole. Mnie osobiście ten brak światła nie doskwiera. Prawdę mówiąc, mam frajdę z tego, że korzysta się tu z świec, jak za dawnych czasów, albo jak ...w Afryce ;)
W domu misjonarza obecnie jest nas 5 osób, małżeństwo Issac i Serena z 4-letnim synkiem Henrym z Colorado, Kelly z Nowej Zelandii, Jereda (urodzona w Ugandzie, ostatnie kilkanaście lat spędziła w Kanadzie) i ja. 21 listopada Issac, Serena i Henry jadą na 6 tygodni do domu na wakacje, a Kelly już kończy swój pobyt tutaj (była 5 miesięcy). Razem z Jeredą przejmujemy obowiązki tych, którzy wyjeżdżają.
Pierwsze dni mijają mi dosyć szybko i przyjemnie. Dużo czasu spędzam z dzieciakami, siedząc z nimi po prostu. Wystarczy, że się pojawię i maluchy zaraz osaczają mnie (tego typu osaczenie jest naprawdę miłe) z każdej strony, obserwują mnie badawczo i dotykają jakby zobaczyły ufoludka. I pewnie tak jest, że biały człowiek jest dla nich trochę jak z innej bajki. Jak na razie oswajam siebie i otoczenie do mojej obecności tutaj. Przygotowuje w głowie plan zajęć które będę prowadzić. Czasami czuję pewność i śmiałość gdy rozmyślam o tym co będę robić z dzieciakami, wyobrażam sobie przebieg zajęć, lekcje angielskiego, komputera itp, a czasami (znacznie częściej) „łapie pietra” i zastanawiam się jak ja sobie poradzę...jedno wiem na pewno, że w obu stanach, pewności i niepewności potrzebuję Boga i jego łaski.
Jednego dnia pojechaliśmy do Kigali. W drodze tam dziękowałam Bogu, że jestem zbawiona ;) Jestem prawie pewna, że tu w Rwandzie nie obowiązują żadne przepisy drogowe. Samochody, motorynki, rowerzyści, piesi, każdy robi co chce. Odnaleźć się w tym chaosie to nie lada wyzwanie..chociaż, może właśnie tutaj powinnam spróbować usiąść za kółko ;))))
Przemierzając drogę do miasta, a potem ulice Kigali, jedna rzecz rzucała się w oczy, gdzie nie spojrzałam widziałam biedę. Dzieciaki, brudne, głodne, wałęsające się bez opieki po ulicach. Dorośli, brudni, głodni, zajmujący się czymkolwiek byle zapewnić sobie i rodzinie minimum do przetrwania. Oczywiście na ulicach dało się widzieć ludzi zadbanych, ale niknęli oni w morzu ubóstwa. Takie było moje pierwsze wrażenie. Myślę, że taki właśnie jest ich świat, tutaj w Rwandzie, nie znają innego, więc tak jak dla mnie jest to skrajne ubóstwo, mentalność, która nie mieści mi się w głowie, dla tutejszych jest to codzienność w której się rodzą i umierają. Szok..
W jakim świecie ja żyje? Może jest tak, że sama jestem skrajnie uboga, nie zdając sobie nawet sprawy z tego że można żyć inaczej. Z dnia na dzień, aby tylko przeżyć w „moim świecie”, który wydaje się być jedynym, a tymczasem jest inne Królestwo, które nie jest z tego świata, w którym mogę żyć na bogato...
Ach, miałam jeszcze napisać czym mnie raczyli pierwszego dnia..

W niedzielne południe każda osoba w sierocińcu dostała badyl do obgryzania. Dzieciaki cieszyły się na myśl o nich...zastanawiałam się dlaczego..i oto powód, ten badyl to czcina cukrowa, soczysty i słodki. Wyjaśnienie po co obgryza się te badyle, że to chodzi o ich zęby, było nie jasne i dość ubogie (Serena, dziewczyna która też jest tu na misji sama do końca nie wiedziała dlaczego), więc zrodziło w mojej głowie pytanie, które zadałam z pewną nieśmiałością..”czy to takie ich szczoteczki do zębów?” Z uśmiechem na twarzy zapewniła mnie że nie. Tak czy inaczej nie obgryzają ich tylko ze względu na słodycz ale również ze względu na zęby. I jeśli tylko człowiek nie straci zębów podczas obgryzania to może faktycznie jest to dobre dla utrzymania ich zdrowia.
Po południu, tego samego dnia wraz z dzieciakami poszliśmy na pole grać w piłkę nożną. Jak tylko tam dotarliśmy zaczęło padać, ale nikogo to nie zniechęciło. Dzieciaki miały frajdę biegając za piłką, a ja miałam frajdę patrząc na tą całą przyrodę, która mnie otaczała. Drzewa bananowe, eukaliptusowe, avocado i mango w zasięgu oka...takie to wszystko dla mnie egzotyczne..wszystko bym dotykała i wąchała..no prawie wszystko ;)

Trzymajcie się dzielnie wszyscy obserwatorzy ;)
pozdrówka ciepła

P.S. Proces oswajania idzie nam całkiem dobrze. Jesteśmy na etapie aktywnej zabawy w „łapki” „onse madonse” i „ muchy muchy latają” ;)

8 komentarzy:

  1. Pierwsza !
    jak dobrze przeczytać te twoje kwieciste historyje.
    Aj lajk po storkorć
    :*

    OdpowiedzUsuń
  2. czekałam, czekalam i doczekalam się! Czytałam z zapartym tchem, wzruszałam się i smiłam. Zaspokoiłas po części moja ciekawość, a wzbudziłaś uczucie, że chciałoby sie tam być. Wierzę wto, że z dzieciakami dasz sobie radę, jest to grupa stworów z którą zawsze sobie radziłaś, ale proszę nie siadaj za kierownicą samochodu! :)))) Buziaki wielkie siostrzyczko!

    OdpowiedzUsuń
  3. Afryka dzika! Piękna! W niej naprawdę można się zakochać i tam osiąść na stałe! A zdjęcia przed wysłaniem możesz zmniejszyć to załadują się szybciej. Możesz też je wysłać mailem.

    OdpowiedzUsuń
  4. muchy muchy latają - nie znam tego - jak wrócisz, musimy w to zagrać. Drożdże w Piotrkowie

    OdpowiedzUsuń
  5. ..hmm z tego,co piszesz-mozna sobie gadac,jak to sie wyobraza prawdziwe ubostwo i totalnie inne zycie ale pewnie calkiem inna sprawa jest to zobaczyc i perspektywa swiata sie zmienia..(jak np ta, czym ubostwo naprawde jest..).Brzmi jakby pokoj byl z Toba-niech trwa:)trzymaj sie Kochana.Mary (podpisze sie bo znow zawidnieje jako anonim)sciskam
    PS1-a'propos Afryki-"Compassion Art" znalazlam u siebie..czuje sie jak starsza pani ze schizofrenia.
    PS2-Brat zeglarz/misjonarz jak zwykle zapodal rade praktyczna pod ktora sie podpisuje-wyslij zdjec kilka na maila.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wiola, wyślij mi swój autograf - BŁAGAM!!! - janek

    OdpowiedzUsuń
  7. tak sobie myślę, ale nie mam pewności, że trzcina cukrowa może być dobra dla zębów, bo już w jamie ustnej, przez naczynia włosowate, zostają przyswojone i wprowadzone do krwiobiegu jakieś elementy. Na takiej zasadzie działają wszystkie tabletki do ssania. Oczywiście mogę być w głębokim, niewybaczalnym błędzie. -janek

    OdpowiedzUsuń