Czas na zmiany.. zainspirowana przez "pana z metra" jak na moje oko z 1925 roku i zachęcona przez Tatę do tego by nie bać się życia wyruszam po przygodę. Afryka będzie moim domem przez...him to sie okaże na jak długo :)
piątek, 26 listopada 2010
czwartek, 18 listopada 2010
cuda na kiju
Nadeszła pora deszczowa. Deszcze są tu bardzo obfite...jak już lunie to jak z cebra..jak nie pada to słońce grzeje jak...w najgorętsze dni w Polsce. Temperatura w ciągu dnia zmienia się:dzień wita nas zazwyczaj ciepełkiem 26-30 stopni.. południe raczy nas, uwaga..ciepełkiem, mimo tego że temperatura spada do około 20 stopni i to tylko dlatego że pada i słońce chowa się za chmurami. Różnice te nie są bardzo odczuwalne, ale jakby nie było temperatura SPADA i mamy porę zimową...co nie ;) W związku z powyższym złapałam przeziębienie. Katar, ból głowy, słabość i zawroty męczyły mnie przez kilka dni. Śmiałam się sama z siebie..cuda na kiju, przeziębienie w Afryce. Modliłam się o uzdrowienie i tak jak w cudowny sposób je złapałam tak też w cudowny sposób z dnia na dzień wróciłam do zdrowia. Przyznam się, że do teraz zastanawiam się co jest większym cudem złapać przeziębienie w Afryce czy być z niego uzdrowionym ;)
Od tego poniedziałku wprowadziłyśmy w życie nasz grafik zajęć i mimo tego, że reszta ekipy wyjeżdża dopiero w sobotę..przyzwyczajamy dzieciaki i siebie do innego trybu życia. A zmiany są odczuwalne...przynajmniej dla mnie..w poniedziałek po raz pierwszy poczułam się tutaj zmęczona. O tej porze roku w Rwandzie są wakacje, więc dzieciaki mają 2 miesiące wolnego..co oznacza, że mamy wszystkie 24h na dobę..cool ;)
Zajęcia które prowadzę to lekcje angielskiego dla mamek, lekcje komputera, zajęcia z dzieciakami na których czytamy, uczymy się literować i pisać- czyli angielski na wesoło, zajęcia artystyczne/plastyczne, family time oraz zajęcia, które sprawiają mi mega przyjemność...a są to lekcje śpiewu. Dzieciaki uwielbiają śpiewać i nie trzeba je zachęcać, żeby brały udział w tych zajęciach..nawet te, które nie śpiewają przychodzą i siedzą cicho obserwując co się dzieje. Myślę, że ten drobny fakt, że podczas lekcji puszczam im piosenkę z kompa lub ipoda jest dodatkową atrakcją, ale tym bardziej mam frajdę z tego, że one mają radochę. Poza tym są to lekcje śpiewu..a śpiewać to ja lubię. Jak dotąd mieliśmy dwie lekcje. Uczymy się z dzieciakami piosenki „Your love never fails”..na początku myślałam że trochę przesadziłam i będzie dla nich za trudna..ale świetnie im idzie...jak już ogarnę temat dodawania filmików, nagram tych moich artystów i dodam na blog.
Wczoraj wieczorem spontanicznie zrobiliśmy wieczór uwielbienia. Dzieciaki były szczęśliwe..śpiewały te ich afrykańskie piosenki tańcząc przy nich jak szalone..mniejsze biegały po całym kościele..jakby to powiedziała moja ukochana mamutka..jakby się zerwały z łańcuchem i budą ;) Do budynku wleciało kilka dużych ciem...zadowolone w rytm muzyki frunęły do światła, nie będąc świadome tego, że nie opuszczą już murów kościoła. W pewnym momencie podbiegł do mnie Andrew, a na jego twarzy widniał uśmiech od ucha do ucha. Podrzucał martwą ćmę, jakby oczekiwał że wzbije się w powietrze, patrzył na mnie tymi swoimi okrągłymi świecącymi oczkami i krzyczał „look I have a butterfly”. Ehh.. mieliśmy fantastyczny czas.
Każdego dnia od godziny 19 do 20 dzieciaki mają family time. Wszystkie zbierają się w holu sierocińca by wspólnie coś zrobić...a w gestii naszej (opiekunów- każdy innego dnia) jest zorganizować czas tak by wszystkie dzieciaki mogły być mniej lub bardziej zaangażowane. Zważywszy na przedział wiekowy trudno jest wszystkich zadowolić...ale staramy się ;) Ostatnio Kelly dała dzieciakom kolorowy papier i mazaki by zrobiły dla nas (misjonarzy) kartki i napisały jakieś krótkie listy. To było bardzo miłe i śmieszne. Dzieciaki słabo znają angielski więc listy zawierały błędy które rzucały się w oczy, wprawiając nas w śmiech, np. Jereda dostała piękną kartkę, która zaczynała się słowami „Dear Jereda, who are you...”
Arsen – to czteroletni chłopiec, który nie może pozostać niezauważonym. Jest bardzo pogodnym, zadziornym dzieckiem, które lubi czasami ustawiać innych...z mimiki jego twarzy można czytać jak z książki...bardzo wyraźna postać. Kocham go bardzo. Ostatnio miałam zajęcia na których towarzyszyła mi Kelly. Arsen nie mógł dotrwać do końca nie rozrabiając...więc pod koniec miał mały konflikt z Kelly. Był naprawdę niegrzeczny. W rezultacie na koniec zajęć nie dostał naklejki, które rozdajemy gdy dzieciaki są grzeczne podczas zajęć. Czas się skończył, wszystkie maluchy wyszły z klasy, a Arsen jak wmurowany stał w klasie w milczeniu. Jak zostaliśmy sami powtórzyłam mu dlaczego nie dostał naklejki i że jeszcze może ją otrzymać gdy przeprosi Kelly. Potem przytuliłam go i zaczęłam wypowiadać do niego dobre słowa, że jest dobrym chłopcem, mądrym, sprytnym itp. i nagle coś w nim pękło..wtulił się we mnie i płakał jak dziecko..płakał i płakał...i płakał przez jakieś 20 min aż moje ramię było mokre od łez i glutków..jak już się trochę uspokoił siedział wtulony na moich kolanach przez kolejne minuty aż w końcu powiedział, że jest gotowy przeprosić Kelly. Poszliśmy więc razem do Kelly, przeprosił ją i oczywiście dostał swoją naklejkę. To było przeżycie chyba dla każdego z naszej trójki...
Jakiś tydzień temu wraz z Kelly pojechałam do małej miejscowości, która leży po drugiej stronie Kigali. Pojechałyśmy tam matatu – czyli busem. Ta podróż pozostanie długo w mojej pamięci. Spędziłam około 35 min w jedną stronę w busie który pomieścił 19 osób i 3 miesięczne dziecko, plus bagaże które część pasażerów trzymała na kolanach (byłam zawiedziona że nikt nie przewoził inwentarza żywego), mimo tego że bus był jak na moje oko 12-osobowy. To musiał być ciekawy widok..17 czarnoskórych pasażerów i 2 muzungu..bo ludzie przechodząc zaglądali patrząc na nas jak na jakieś małpki. Najczęściej biali ludzie poruszają się tutaj własnymi samochodami, albo może wypożyczonymi..ale nie matatu...więc może stąd to zainteresowanie. Droga powrotna była równie ekscytująca..ta sama liczba pasażerów i bagaży tyle że bez dziecka. Przemierzając ulice Kigali, wyglądałam przez okno i oczom nie mogłam uwierzyć gdy mijała nas moto taxi, której pasażerką była kobieta z wiszącym na brzuchu dzieckiem. Isaac mówił mi że kiedyś widział moto taxi z kobietą i dwójką dzieci, jedno wisiało na brzuchu drugie na plecach. Żeby była jasność – nie duży motor a na nim kierowca plus kobieta z dziećmi. Zadziwiające jest to że nikt nie przykłada większej uwagi do tego ile osób i jak siedzi na tylnich siedzeniach samochodów czy motorów...grunt żeby osoby siedzące z przodu miały zapięte pasy bezpieczeństwa..i tak takie matatu może przewozić 17 dzieciaków bez zapiętych pasów bezpieczeństwa nie mówiąc o fotelikach ale grunt żeby kierowca miał pasy. Ku mojemu zdziwieniu, przy okazji tej samej wyprawy, widziałam plac na którym odbywała się lekcja nauki samochodem..SAFETY ROAD DRIVING SCHOOL hahaha...wciąż mam wątpliwości co do tego, że mają tu jakiekolwiek przepisy drogowe, ale żeby być kierowcą jakieś tam przeszkolenie muszą przejść..chociaż tyle..dla uwiarygodnienia dodaje fote, którą udało mi się zrobić..
p.s. fota będzie jutro..cierpliwość mi się skończyła
pozdrawiam ciepło
Od tego poniedziałku wprowadziłyśmy w życie nasz grafik zajęć i mimo tego, że reszta ekipy wyjeżdża dopiero w sobotę..przyzwyczajamy dzieciaki i siebie do innego trybu życia. A zmiany są odczuwalne...przynajmniej dla mnie..w poniedziałek po raz pierwszy poczułam się tutaj zmęczona. O tej porze roku w Rwandzie są wakacje, więc dzieciaki mają 2 miesiące wolnego..co oznacza, że mamy wszystkie 24h na dobę..cool ;)
Zajęcia które prowadzę to lekcje angielskiego dla mamek, lekcje komputera, zajęcia z dzieciakami na których czytamy, uczymy się literować i pisać- czyli angielski na wesoło, zajęcia artystyczne/plastyczne, family time oraz zajęcia, które sprawiają mi mega przyjemność...a są to lekcje śpiewu. Dzieciaki uwielbiają śpiewać i nie trzeba je zachęcać, żeby brały udział w tych zajęciach..nawet te, które nie śpiewają przychodzą i siedzą cicho obserwując co się dzieje. Myślę, że ten drobny fakt, że podczas lekcji puszczam im piosenkę z kompa lub ipoda jest dodatkową atrakcją, ale tym bardziej mam frajdę z tego, że one mają radochę. Poza tym są to lekcje śpiewu..a śpiewać to ja lubię. Jak dotąd mieliśmy dwie lekcje. Uczymy się z dzieciakami piosenki „Your love never fails”..na początku myślałam że trochę przesadziłam i będzie dla nich za trudna..ale świetnie im idzie...jak już ogarnę temat dodawania filmików, nagram tych moich artystów i dodam na blog.
Wczoraj wieczorem spontanicznie zrobiliśmy wieczór uwielbienia. Dzieciaki były szczęśliwe..śpiewały te ich afrykańskie piosenki tańcząc przy nich jak szalone..mniejsze biegały po całym kościele..jakby to powiedziała moja ukochana mamutka..jakby się zerwały z łańcuchem i budą ;) Do budynku wleciało kilka dużych ciem...zadowolone w rytm muzyki frunęły do światła, nie będąc świadome tego, że nie opuszczą już murów kościoła. W pewnym momencie podbiegł do mnie Andrew, a na jego twarzy widniał uśmiech od ucha do ucha. Podrzucał martwą ćmę, jakby oczekiwał że wzbije się w powietrze, patrzył na mnie tymi swoimi okrągłymi świecącymi oczkami i krzyczał „look I have a butterfly”. Ehh.. mieliśmy fantastyczny czas.
Każdego dnia od godziny 19 do 20 dzieciaki mają family time. Wszystkie zbierają się w holu sierocińca by wspólnie coś zrobić...a w gestii naszej (opiekunów- każdy innego dnia) jest zorganizować czas tak by wszystkie dzieciaki mogły być mniej lub bardziej zaangażowane. Zważywszy na przedział wiekowy trudno jest wszystkich zadowolić...ale staramy się ;) Ostatnio Kelly dała dzieciakom kolorowy papier i mazaki by zrobiły dla nas (misjonarzy) kartki i napisały jakieś krótkie listy. To było bardzo miłe i śmieszne. Dzieciaki słabo znają angielski więc listy zawierały błędy które rzucały się w oczy, wprawiając nas w śmiech, np. Jereda dostała piękną kartkę, która zaczynała się słowami „Dear Jereda, who are you...”
Arsen – to czteroletni chłopiec, który nie może pozostać niezauważonym. Jest bardzo pogodnym, zadziornym dzieckiem, które lubi czasami ustawiać innych...z mimiki jego twarzy można czytać jak z książki...bardzo wyraźna postać. Kocham go bardzo. Ostatnio miałam zajęcia na których towarzyszyła mi Kelly. Arsen nie mógł dotrwać do końca nie rozrabiając...więc pod koniec miał mały konflikt z Kelly. Był naprawdę niegrzeczny. W rezultacie na koniec zajęć nie dostał naklejki, które rozdajemy gdy dzieciaki są grzeczne podczas zajęć. Czas się skończył, wszystkie maluchy wyszły z klasy, a Arsen jak wmurowany stał w klasie w milczeniu. Jak zostaliśmy sami powtórzyłam mu dlaczego nie dostał naklejki i że jeszcze może ją otrzymać gdy przeprosi Kelly. Potem przytuliłam go i zaczęłam wypowiadać do niego dobre słowa, że jest dobrym chłopcem, mądrym, sprytnym itp. i nagle coś w nim pękło..wtulił się we mnie i płakał jak dziecko..płakał i płakał...i płakał przez jakieś 20 min aż moje ramię było mokre od łez i glutków..jak już się trochę uspokoił siedział wtulony na moich kolanach przez kolejne minuty aż w końcu powiedział, że jest gotowy przeprosić Kelly. Poszliśmy więc razem do Kelly, przeprosił ją i oczywiście dostał swoją naklejkę. To było przeżycie chyba dla każdego z naszej trójki...
Jakiś tydzień temu wraz z Kelly pojechałam do małej miejscowości, która leży po drugiej stronie Kigali. Pojechałyśmy tam matatu – czyli busem. Ta podróż pozostanie długo w mojej pamięci. Spędziłam około 35 min w jedną stronę w busie który pomieścił 19 osób i 3 miesięczne dziecko, plus bagaże które część pasażerów trzymała na kolanach (byłam zawiedziona że nikt nie przewoził inwentarza żywego), mimo tego że bus był jak na moje oko 12-osobowy. To musiał być ciekawy widok..17 czarnoskórych pasażerów i 2 muzungu..bo ludzie przechodząc zaglądali patrząc na nas jak na jakieś małpki. Najczęściej biali ludzie poruszają się tutaj własnymi samochodami, albo może wypożyczonymi..ale nie matatu...więc może stąd to zainteresowanie. Droga powrotna była równie ekscytująca..ta sama liczba pasażerów i bagaży tyle że bez dziecka. Przemierzając ulice Kigali, wyglądałam przez okno i oczom nie mogłam uwierzyć gdy mijała nas moto taxi, której pasażerką była kobieta z wiszącym na brzuchu dzieckiem. Isaac mówił mi że kiedyś widział moto taxi z kobietą i dwójką dzieci, jedno wisiało na brzuchu drugie na plecach. Żeby była jasność – nie duży motor a na nim kierowca plus kobieta z dziećmi. Zadziwiające jest to że nikt nie przykłada większej uwagi do tego ile osób i jak siedzi na tylnich siedzeniach samochodów czy motorów...grunt żeby osoby siedzące z przodu miały zapięte pasy bezpieczeństwa..i tak takie matatu może przewozić 17 dzieciaków bez zapiętych pasów bezpieczeństwa nie mówiąc o fotelikach ale grunt żeby kierowca miał pasy. Ku mojemu zdziwieniu, przy okazji tej samej wyprawy, widziałam plac na którym odbywała się lekcja nauki samochodem..SAFETY ROAD DRIVING SCHOOL hahaha...wciąż mam wątpliwości co do tego, że mają tu jakiekolwiek przepisy drogowe, ale żeby być kierowcą jakieś tam przeszkolenie muszą przejść..chociaż tyle..dla uwiarygodnienia dodaje fote, którą udało mi się zrobić..
p.s. fota będzie jutro..cierpliwość mi się skończyła
pozdrawiam ciepło
środa, 10 listopada 2010
to co dzieciaki potrafią najleiej
Dzisiaj rano dotarły do mnie kiepskie wieści z Polski więc trochę było mi smutno. Tak to już jest, że czasami dopadają nas smutki. Na szczęście dzień nie kończy się na poranku...do wieczora czekały na mnie niespodzianki. Jak już się trochę ogarnęłam, wyszłam do dzieciaków. Niesamowite jest to ile można się uczyć od tych małych stworzeń. Niesamowite jest to jakim potrafią być balsamem i pociechą. Nie mając nic dają wszystko co mają...dają siebie, a to więcej niż mogłabym chcieć. Na dzień dobry podszedł do mnie Patrick i nie znając za wiele angielskiego (najczęściej używane przez dzieci zdanie to: Do this lub Play this) powiedział God bless you!! Zrobiło mi się ciepło..i to nie dlatego, że mamy tu około 27 stopni gorąca. Potem poszłam usiąść na trawie i w mgnieniu oka pojawiły się dzieciaki siadając dookoła mnie, na mnie i wisząc mi na plecach. Tym razem wyznawały mi co lubią jeść najbardziej. Banany, ryż, fasola i mięso, które jest tu delikatesem, który dostają na talerzu raz w tygodniu. Trudno o zaskoczenie, bo tak mniej więcej wygląda ich codzienne menu. Słuchając dzieciaki, pomyślałam, że w przyszłym tygodniu urządzę piknik. To może być dobra zabawa. Kupię chleb, dżem (które są rarytasem) i banany, rozłożymy się na trawie i będziemy mieć dobry czas...yupii ;) Tak też właśnie zrobię.
Jak już większość przedstawiła swoje preferencje żywnościowe dzieciaki zaczęły śpiewać. Bardzo dużo razem śpiewamy, ba nawet nauczyłam się jednej piosenki w języku kiarwanda. Śpiewaliśmy tak przez jakieś 15 min dopóki nie nadszedł czas lunchu i wszystkie zniknęły za drzwiami jadalni. Wszystkie poza jednym. Podeszła do mnie Sarah i wręczyła mi kartkę papieru po czym pobiegła do jadalni. Ta kartka papieru totalnie mnie rozkleiła. It made my day.
Te dzieciaki potrzebują miłości i ciepła jak nikt inny, ale też jak nikt inny tego dnia dały mi miłość i ciepło którego potrzebowałam. Dziękuję.
Poniżej list od Sarah.
Jak już większość przedstawiła swoje preferencje żywnościowe dzieciaki zaczęły śpiewać. Bardzo dużo razem śpiewamy, ba nawet nauczyłam się jednej piosenki w języku kiarwanda. Śpiewaliśmy tak przez jakieś 15 min dopóki nie nadszedł czas lunchu i wszystkie zniknęły za drzwiami jadalni. Wszystkie poza jednym. Podeszła do mnie Sarah i wręczyła mi kartkę papieru po czym pobiegła do jadalni. Ta kartka papieru totalnie mnie rozkleiła. It made my day.
Te dzieciaki potrzebują miłości i ciepła jak nikt inny, ale też jak nikt inny tego dnia dały mi miłość i ciepło którego potrzebowałam. Dziękuję.
Poniżej list od Sarah.
wtorek, 9 listopada 2010
Kigali day..Sunday
W niedziele pojechaliśmy do kościoła do Kigali. Byliśmy zaproszeni przez biskupa, jako że jesteśmy nowymi przybyłymi (ja i Jereda) na misje do sierocińca. Biskup oczekiwał, że podczas spotkania każda z nas powie kilka słów o sobie...czyli to co tygryski lubią najbardziej. Jako że uwielbiam publiczne wystąpienia, byłam podekscytowana że będę miała swoje pięć minut..niektórzy z was ,wiecie o czym pisze;). Oczywiście jak przybyliśmy zaraz zaprowadzono nas do pierwszego rzędu...nie było drogi ucieczki. Spotkanie trwało prawie 4 godziny. I nie widziałabym w tym wielkiego wyzwania, gdyby nie fakt że nie rozumiałam prawie ani słowa. Spotkanie nie jest podobne do tych na których bywałam. Rzeczy się działy, przed moimi oczami śmigali ludzie ubrani w ciuchy o najróżniejszych kolorach i krojach. Prawdziwy pokaz mody. Kobiety przyozdobione w kolczyki i naszyjniki, a im więcej biżuterii tym lepiej. Patrząc na takie cuda zmienia się pogląd na to ile błyskotek jesteś w stanie unieść nie obrywając uszu czy nadwyrężając szyi. W kościele był chłopak, który miał być naszym tłumaczem, ale zważywszy na to że w międzyczasie grał na perkusji i prowadził uwielbienie, mimo chęci nie mógł być w dwóch lub trzech miejscach na raz. Ale i tak świetnie mu szło. Na samym początku Serena uprzedziła mnie że będzie naprawdę głośno...i miała racje. Ponad 2,5 h muzyki, śpiewów i tańców. To było fantastyczne, i rzeczywiście bardzo głośne. Różne grupy „wiernych” wychodziły na środek śpiewając i tańcząc jakąś piosenkę. W pewnym momencie pewna olbrzymia czarna „mama” w prześlicznej sukience o kolorach tęczy wyciągnęła mnie na środek do tańca. Ale była zabawa, wmieszałam się w ten mały tłum..o dziwo nie czując większego skrępowania..poczułam te ich afrykańskie rytmy...miałam wrażenie że gdyby nie to, że jestem muzungu (biały człowiek) nic by nas nie różniło;).Prawie przez cały czas na środek wychodził mały chłopiec który jak dla mnie tańczył pierwsza klasa. Poruszał tymi swoimi bioderkami i machał rączkami i nóżkami jak „elastyna” z Iniemamocni. Dobrze się na niego patrzyło. Po tańcach i śpiewach przyszedł czas na moje pięć minut. Poproszono nas byśmy wyszły na środek. W momencie kiedy Isaac powiedział „and her name is Wiola” w głowie miałam totalną pustkę, biała kartka. Co ja mam im powiedzieć..wydawało mi się że przeżywam dejavu, bo ta właśnie chwila przypomniał mi dzień sprzed jakiś 10 lat kiedy byłam w podobnej sytuacji, tyle tylko że stałam z mikrofonem na ulicy. Dziesiątki oczu wlepiły się we mnie oczekując na choćby słowo. W tym momencie żałowałam że w kościele był „człowiek orkiestra” tzn nasz tłumacz, bo może gdyby go zabrakło nie byłoby sprawy...trochę żartuję ;) Nie było to aż TAAAKIEEE straszne. Tak czy inaczej, jakoś poszło i nawet zebrałam oklaski ;) Po uwielbieniu przyszedł czas na kazanie. Henry (tłumacz) usiadł w środku naszej 5 osobowej grupy i tłumaczył. Przyznaję że nie wiele zrozumiałam..ale to co zrozumiałam wystarczyło by zainspirować mnie i zachęcić do tego by być cierpliwym i wiernym w małym, ale wciąż oczekując na duże ;). Po nabożeństwie pojechaliśmy do miasta zjeść lunch i jak to zwykło być podczas jazdy samochodem ulicami Rwandy, jechałam ze świadomością że wracam do domu...do końca nie wiedząc do którego domu dotrę..ziemskiego czy już tego w niebie ;). Dojechaliśmy do sierocińca. Wieczorem mieliśmy karciany wieczór. Cała nasza piątka przez około dwie godziny grała w UNO. Wyłączyli prąd, ale my z latarkami czy też czołówkami siedzieliśmy twardo przy stole grając i zajadając się David sunflower seeds. Na opakowaniu słonecznika widnieje napis: Eat Spite Be Happy, i tak też było. W pewnym momencie Isaac przypomniał sobie że jak był chłopcem miał kolegę z Rosji, który nauczył go polskiego rapa. I nagle zaczął rapować...śmiałam się do łez..zresztą nie tylko ja. To było zaskoczenie, zresztą posłuchajcie sami ;)
p.s. jak ja mam dodać plik wideo???help
p.s. jak ja mam dodać plik wideo???help
niedziela, 7 listopada 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)