czwartek, 18 listopada 2010

cuda na kiju

Nadeszła pora deszczowa. Deszcze są tu bardzo obfite...jak już lunie to jak z cebra..jak nie pada to słońce grzeje jak...w najgorętsze dni w Polsce. Temperatura w ciągu dnia zmienia się:dzień wita nas zazwyczaj ciepełkiem 26-30 stopni.. południe raczy nas, uwaga..ciepełkiem, mimo tego że temperatura spada do około 20 stopni i to tylko dlatego że pada i słońce chowa się za chmurami. Różnice te nie są bardzo odczuwalne, ale jakby nie było temperatura SPADA i mamy porę zimową...co nie ;) W związku z powyższym złapałam przeziębienie. Katar, ból głowy, słabość i zawroty męczyły mnie przez kilka dni. Śmiałam się sama z siebie..cuda na kiju, przeziębienie w Afryce. Modliłam się o uzdrowienie i tak jak w cudowny sposób je złapałam tak też w cudowny sposób z dnia na dzień wróciłam do zdrowia. Przyznam się, że do teraz zastanawiam się co jest większym cudem złapać przeziębienie w Afryce czy być z niego uzdrowionym ;)
Od tego poniedziałku wprowadziłyśmy w życie nasz grafik zajęć i mimo tego, że reszta ekipy wyjeżdża dopiero w sobotę..przyzwyczajamy dzieciaki i siebie do innego trybu życia. A zmiany są odczuwalne...przynajmniej dla mnie..w poniedziałek po raz pierwszy poczułam się tutaj zmęczona. O tej porze roku w Rwandzie są wakacje, więc dzieciaki mają 2 miesiące wolnego..co oznacza, że mamy wszystkie 24h na dobę..cool ;)
Zajęcia które prowadzę to lekcje angielskiego dla mamek, lekcje komputera, zajęcia z dzieciakami na których czytamy, uczymy się literować i pisać- czyli angielski na wesoło, zajęcia artystyczne/plastyczne, family time oraz zajęcia, które sprawiają mi mega przyjemność...a są to lekcje śpiewu. Dzieciaki uwielbiają śpiewać i nie trzeba je zachęcać, żeby brały udział w tych zajęciach..nawet te, które nie śpiewają przychodzą i siedzą cicho obserwując co się dzieje. Myślę, że ten drobny fakt, że podczas lekcji puszczam im piosenkę z kompa lub ipoda jest dodatkową atrakcją, ale tym bardziej mam frajdę z tego, że one mają radochę. Poza tym są to lekcje śpiewu..a śpiewać to ja lubię. Jak dotąd mieliśmy dwie lekcje. Uczymy się z dzieciakami piosenki „Your love never fails”..na początku myślałam że trochę przesadziłam i będzie dla nich za trudna..ale świetnie im idzie...jak już ogarnę temat dodawania filmików, nagram tych moich artystów i dodam na blog.
Wczoraj wieczorem spontanicznie zrobiliśmy wieczór uwielbienia. Dzieciaki były szczęśliwe..śpiewały te ich afrykańskie piosenki tańcząc przy nich jak szalone..mniejsze biegały po całym kościele..jakby to powiedziała moja ukochana mamutka..jakby się zerwały z łańcuchem i budą ;) Do budynku wleciało kilka dużych ciem...zadowolone w rytm muzyki frunęły do światła, nie będąc świadome tego, że nie opuszczą już murów kościoła. W pewnym momencie podbiegł do mnie Andrew, a na jego twarzy widniał uśmiech od ucha do ucha. Podrzucał martwą ćmę, jakby oczekiwał że wzbije się w powietrze, patrzył na mnie tymi swoimi okrągłymi świecącymi oczkami i krzyczał „look I have a butterfly”. Ehh.. mieliśmy fantastyczny czas.
Każdego dnia od godziny 19 do 20 dzieciaki mają family time. Wszystkie zbierają się w holu sierocińca by wspólnie coś zrobić...a w gestii naszej (opiekunów- każdy innego dnia) jest zorganizować czas tak by wszystkie dzieciaki mogły być mniej lub bardziej zaangażowane. Zważywszy na przedział wiekowy trudno jest wszystkich zadowolić...ale staramy się ;) Ostatnio Kelly dała dzieciakom kolorowy papier i mazaki by zrobiły dla nas (misjonarzy) kartki i napisały jakieś krótkie listy. To było bardzo miłe i śmieszne. Dzieciaki słabo znają angielski więc listy zawierały błędy które rzucały się w oczy, wprawiając nas w śmiech, np. Jereda dostała piękną kartkę, która zaczynała się słowami „Dear Jereda, who are you...”
Arsen – to czteroletni chłopiec, który nie może pozostać niezauważonym. Jest bardzo pogodnym, zadziornym dzieckiem, które lubi czasami ustawiać innych...z mimiki jego twarzy można czytać jak z książki...bardzo wyraźna postać. Kocham go bardzo. Ostatnio miałam zajęcia na których towarzyszyła mi Kelly. Arsen nie mógł dotrwać do końca nie rozrabiając...więc pod koniec miał mały konflikt z Kelly. Był naprawdę niegrzeczny. W rezultacie na koniec zajęć nie dostał naklejki, które rozdajemy gdy dzieciaki są grzeczne podczas zajęć. Czas się skończył, wszystkie maluchy wyszły z klasy, a Arsen jak wmurowany stał w klasie w milczeniu. Jak zostaliśmy sami powtórzyłam mu dlaczego nie dostał naklejki i że jeszcze może ją otrzymać gdy przeprosi Kelly. Potem przytuliłam go i zaczęłam wypowiadać do niego dobre słowa, że jest dobrym chłopcem, mądrym, sprytnym itp. i nagle coś w nim pękło..wtulił się we mnie i płakał jak dziecko..płakał i płakał...i płakał przez jakieś 20 min aż moje ramię było mokre od łez i glutków..jak już się trochę uspokoił siedział wtulony na moich kolanach przez kolejne minuty aż w końcu powiedział, że jest gotowy przeprosić Kelly. Poszliśmy więc razem do Kelly, przeprosił ją i oczywiście dostał swoją naklejkę. To było przeżycie chyba dla każdego z naszej trójki...
Jakiś tydzień temu wraz z Kelly pojechałam do małej miejscowości, która leży po drugiej stronie Kigali. Pojechałyśmy tam matatu – czyli busem. Ta podróż pozostanie długo w mojej pamięci. Spędziłam około 35 min w jedną stronę w busie który pomieścił 19 osób i 3 miesięczne dziecko, plus bagaże które część pasażerów trzymała na kolanach (byłam zawiedziona że nikt nie przewoził inwentarza żywego), mimo tego że bus był jak na moje oko 12-osobowy. To musiał być ciekawy widok..17 czarnoskórych pasażerów i 2 muzungu..bo ludzie przechodząc zaglądali patrząc na nas jak na jakieś małpki. Najczęściej biali ludzie poruszają się tutaj własnymi samochodami, albo może wypożyczonymi..ale nie matatu...więc może stąd to zainteresowanie. Droga powrotna była równie ekscytująca..ta sama liczba pasażerów i bagaży tyle że bez dziecka. Przemierzając ulice Kigali, wyglądałam przez okno i oczom nie mogłam uwierzyć gdy mijała nas moto taxi, której pasażerką była kobieta z wiszącym na brzuchu dzieckiem. Isaac mówił mi że kiedyś widział moto taxi z kobietą i dwójką dzieci, jedno wisiało na brzuchu drugie na plecach. Żeby była jasność – nie duży motor a na nim kierowca plus kobieta z dziećmi. Zadziwiające jest to że nikt nie przykłada większej uwagi do tego ile osób i jak siedzi na tylnich siedzeniach samochodów czy motorów...grunt żeby osoby siedzące z przodu miały zapięte pasy bezpieczeństwa..i tak takie matatu może przewozić 17 dzieciaków bez zapiętych pasów bezpieczeństwa nie mówiąc o fotelikach ale grunt żeby kierowca miał pasy. Ku mojemu zdziwieniu, przy okazji tej samej wyprawy, widziałam plac na którym odbywała się lekcja nauki samochodem..SAFETY ROAD DRIVING SCHOOL hahaha...wciąż mam wątpliwości co do tego, że mają tu jakiekolwiek przepisy drogowe, ale żeby być kierowcą jakieś tam przeszkolenie muszą przejść..chociaż tyle..dla uwiarygodnienia dodaje fote, którą udało mi się zrobić..
p.s. fota będzie jutro..cierpliwość mi się skończyła
pozdrawiam ciepło

środa, 10 listopada 2010

Chłopaki łobuziaki ;)

 
 
 
 
Posted by Picasa

to co dzieciaki potrafią najleiej

Dzisiaj rano dotarły do mnie kiepskie wieści z Polski więc trochę było mi smutno. Tak to już jest, że czasami dopadają nas smutki. Na szczęście dzień nie kończy się na poranku...do wieczora czekały na mnie niespodzianki. Jak już się trochę ogarnęłam, wyszłam do dzieciaków. Niesamowite jest to ile można się uczyć od tych małych stworzeń. Niesamowite jest to jakim potrafią być balsamem i pociechą. Nie mając nic dają wszystko co mają...dają siebie, a to więcej niż mogłabym chcieć. Na dzień dobry podszedł do mnie Patrick i nie znając za wiele angielskiego (najczęściej używane przez dzieci zdanie to: Do this lub Play this) powiedział God bless you!! Zrobiło mi się ciepło..i to nie dlatego, że mamy tu około 27 stopni gorąca. Potem poszłam usiąść na trawie i w mgnieniu oka pojawiły się dzieciaki siadając dookoła mnie, na mnie i wisząc mi na plecach. Tym razem wyznawały mi co lubią jeść najbardziej. Banany, ryż, fasola i mięso, które jest tu delikatesem, który dostają na talerzu raz w tygodniu. Trudno o zaskoczenie, bo tak mniej więcej wygląda ich codzienne menu. Słuchając dzieciaki, pomyślałam, że w przyszłym tygodniu urządzę piknik. To może być dobra zabawa. Kupię chleb, dżem (które są rarytasem) i banany, rozłożymy się na trawie i będziemy mieć dobry czas...yupii ;) Tak też właśnie zrobię.
Jak już większość przedstawiła swoje preferencje żywnościowe dzieciaki zaczęły śpiewać. Bardzo dużo razem śpiewamy, ba nawet nauczyłam się jednej piosenki w języku kiarwanda. Śpiewaliśmy tak przez jakieś 15 min dopóki nie nadszedł czas lunchu i wszystkie zniknęły za drzwiami jadalni. Wszystkie poza jednym. Podeszła do mnie Sarah i wręczyła mi kartkę papieru po czym pobiegła do jadalni. Ta kartka papieru totalnie mnie rozkleiła. It made my day.
Te dzieciaki potrzebują miłości i ciepła jak nikt inny, ale też jak nikt inny tego dnia dały mi miłość i ciepło którego potrzebowałam. Dziękuję.
Poniżej list od Sarah.
 
Posted by Picasa

wtorek, 9 listopada 2010

Kigali day..Sunday

W niedziele pojechaliśmy do kościoła do Kigali. Byliśmy zaproszeni przez biskupa, jako że jesteśmy nowymi przybyłymi (ja i Jereda) na misje do sierocińca. Biskup oczekiwał, że podczas spotkania każda z nas powie kilka słów o sobie...czyli to co tygryski lubią najbardziej. Jako że uwielbiam publiczne wystąpienia, byłam podekscytowana że będę miała swoje pięć minut..niektórzy z was ,wiecie o czym pisze;). Oczywiście jak przybyliśmy zaraz zaprowadzono nas do pierwszego rzędu...nie było drogi ucieczki. Spotkanie trwało prawie 4 godziny. I nie widziałabym w tym wielkiego wyzwania, gdyby nie fakt że nie rozumiałam prawie ani słowa. Spotkanie nie jest podobne do tych na których bywałam. Rzeczy się działy, przed moimi oczami śmigali ludzie ubrani w ciuchy o najróżniejszych kolorach i krojach. Prawdziwy pokaz mody. Kobiety przyozdobione w kolczyki i naszyjniki, a im więcej biżuterii tym lepiej. Patrząc na takie cuda zmienia się pogląd na to ile błyskotek jesteś w stanie unieść nie obrywając uszu czy nadwyrężając szyi. W kościele był chłopak, który miał być naszym tłumaczem, ale zważywszy na to że w międzyczasie grał na perkusji i prowadził uwielbienie, mimo chęci nie mógł być w dwóch lub trzech miejscach na raz. Ale i tak świetnie mu szło. Na samym początku Serena uprzedziła mnie że będzie naprawdę głośno...i miała racje. Ponad 2,5 h muzyki, śpiewów i tańców. To było fantastyczne, i rzeczywiście bardzo głośne. Różne grupy „wiernych” wychodziły na środek śpiewając i tańcząc jakąś piosenkę. W pewnym momencie pewna olbrzymia czarna „mama” w prześlicznej sukience o kolorach tęczy wyciągnęła mnie na środek do tańca. Ale była zabawa, wmieszałam się w ten mały tłum..o dziwo nie czując większego skrępowania..poczułam te ich afrykańskie rytmy...miałam wrażenie że gdyby nie to, że jestem muzungu (biały człowiek) nic by nas nie różniło;).Prawie przez cały czas na środek wychodził mały chłopiec który jak dla mnie tańczył pierwsza klasa. Poruszał tymi swoimi bioderkami i machał rączkami i nóżkami jak „elastyna” z Iniemamocni. Dobrze się na niego patrzyło. Po tańcach i śpiewach przyszedł czas na moje pięć minut. Poproszono nas byśmy wyszły na środek. W momencie kiedy Isaac powiedział „and her name is Wiola” w głowie miałam totalną pustkę, biała kartka. Co ja mam im powiedzieć..wydawało mi się że przeżywam dejavu, bo ta właśnie chwila przypomniał mi dzień sprzed jakiś 10 lat kiedy byłam w podobnej sytuacji, tyle tylko że stałam z mikrofonem na ulicy. Dziesiątki oczu wlepiły się we mnie oczekując na choćby słowo. W tym momencie żałowałam że w kościele był „człowiek orkiestra” tzn nasz tłumacz, bo może gdyby go zabrakło nie byłoby sprawy...trochę żartuję ;) Nie było to aż TAAAKIEEE straszne. Tak czy inaczej, jakoś poszło i nawet zebrałam oklaski ;) Po uwielbieniu przyszedł czas na kazanie. Henry (tłumacz) usiadł w środku naszej 5 osobowej grupy i tłumaczył. Przyznaję że nie wiele zrozumiałam..ale to co zrozumiałam wystarczyło by zainspirować mnie i zachęcić do tego by być cierpliwym i wiernym w małym, ale wciąż oczekując na duże ;). Po nabożeństwie pojechaliśmy do miasta zjeść lunch i jak to zwykło być podczas jazdy samochodem ulicami Rwandy, jechałam ze świadomością że wracam do domu...do końca nie wiedząc do którego domu dotrę..ziemskiego czy już tego w niebie ;). Dojechaliśmy do sierocińca. Wieczorem mieliśmy karciany wieczór. Cała nasza piątka przez około dwie godziny grała w UNO. Wyłączyli prąd, ale my z latarkami czy też czołówkami siedzieliśmy twardo przy stole grając i zajadając się David sunflower seeds. Na opakowaniu słonecznika widnieje napis: Eat Spite Be Happy, i tak też było. W pewnym momencie Isaac przypomniał sobie że jak był chłopcem miał kolegę z Rosji, który nauczył go polskiego rapa. I nagle zaczął rapować...śmiałam się do łez..zresztą nie tylko ja. To było zaskoczenie, zresztą posłuchajcie sami ;)

p.s. jak ja mam dodać plik wideo???help

piątek, 5 listopada 2010

Pierwsze koty za płoty

Na początku napiszę, gdzie ja w ogóle jestem. Nkoto to mała miejscowość (wieś), która jest jakieś 25 min jazdy samochodem od Kigali, stolicy Rwandy. Miejsce to wygląda prawdopodobnie jak większość miejsc w Rwandzie. Ceglasta ziemia, na której jakimś cudem wyrastają drzewa bananowe, avocado, mango, eukaliptusowe i inne których nie znam. Domy wyglądają bardzo ubogo. Budowane są najczęściej z błota. Często jest to M1 o powierzchni 10-15 m2, w którym mieszka cała rodzina.
Z tego co zdążyłam zaobserwować w Nkoto jest budynek, który chyba uchodzi za sklep, ale bynajmniej nie wygląda na taki, który ma jakiś asortyment. Całkiem możliwe, że jest to po prostu budynek, przed którym raz w tygodniu (w środy) odbywa się targ. Lokalesi rozkładają na całkiem dużej powierzchni ziemi to co mają. Warzywa, owoce, tkaniny, ubrania, buty i Bóg wie co tam można jeszcze znaleźć. W tle można dostrzec kobiety, które szyją na maszynach do szycia ich lokalne odzienie. Targ jest totalnie przepełniony ludźmi. Nie jesteś w stanie przejść przez niego nie ocierając się o innych. Jest gorąco i tłoczno, a jeśli jesteś białym człowiekiem tym bardziej dzieciaki i sprzedający tłoczą się na ciebie. Jedni, żeby żebrać, ci drudzy żeby ci coś sprzedać. To było przeżycie.
Na terenie sierocińca mamy kilka budynków. Dom misjonarza, w którym mieszkam, dom dla dzieciaków, i pracowników, dom Papa JoJo i Mama Grace, budynek kościelny z dwoma klasami, kuchnia i jadalnia. W jednym z budynków jest kilka pomieszczeń zaadoptowanych jako : Biblioteka dla dzieciaków, pokój do przechowywania rożnych rzeczy, tzw. izolatka, mamy tu jeszcze pole na którym uprawiają różne warzywa, dwa oczka wodne, w których podobno są jakieś ryby i kilka drzew owocowych. Z czasem dodam na bloga jakieś zdjęcia z tego miejsca. Internet jest tu naprawdę wolny, używając go dopiero człowiek ma możliwość uczyć się cierpliwości. Próbowałam dodać posta i zdjęcia wczoraj ale zajęło mi to dużo czasu i zanim załadowało się jakieś zdjęcie zgasło światło, otoczyła mnie ciemność i wszystkie owady zaczęły zlatywać do jedynego światła jakie biło z ekranu komputera. Poza tym jest tu całkiem sporo małych jaszczurek które zaczynają swoje piesze wędrówki tuż po zmroku. Pewnie nie zbliżają się one do człowieka, ale w mojej wyobraźni otaczają mnie z każdej strony ;)No właśnie bo my tutaj nie mamy prądu. Raz dziennie na 2 godziny włączany jest generator. To jest czas kiedy można podładować sprzęt (komp, tel), skorzystać z letniej wody zamiast z zimnej, i zjeść kolację widząc twarze siedzących przy stole. Mnie osobiście ten brak światła nie doskwiera. Prawdę mówiąc, mam frajdę z tego, że korzysta się tu z świec, jak za dawnych czasów, albo jak ...w Afryce ;)
W domu misjonarza obecnie jest nas 5 osób, małżeństwo Issac i Serena z 4-letnim synkiem Henrym z Colorado, Kelly z Nowej Zelandii, Jereda (urodzona w Ugandzie, ostatnie kilkanaście lat spędziła w Kanadzie) i ja. 21 listopada Issac, Serena i Henry jadą na 6 tygodni do domu na wakacje, a Kelly już kończy swój pobyt tutaj (była 5 miesięcy). Razem z Jeredą przejmujemy obowiązki tych, którzy wyjeżdżają.
Pierwsze dni mijają mi dosyć szybko i przyjemnie. Dużo czasu spędzam z dzieciakami, siedząc z nimi po prostu. Wystarczy, że się pojawię i maluchy zaraz osaczają mnie (tego typu osaczenie jest naprawdę miłe) z każdej strony, obserwują mnie badawczo i dotykają jakby zobaczyły ufoludka. I pewnie tak jest, że biały człowiek jest dla nich trochę jak z innej bajki. Jak na razie oswajam siebie i otoczenie do mojej obecności tutaj. Przygotowuje w głowie plan zajęć które będę prowadzić. Czasami czuję pewność i śmiałość gdy rozmyślam o tym co będę robić z dzieciakami, wyobrażam sobie przebieg zajęć, lekcje angielskiego, komputera itp, a czasami (znacznie częściej) „łapie pietra” i zastanawiam się jak ja sobie poradzę...jedno wiem na pewno, że w obu stanach, pewności i niepewności potrzebuję Boga i jego łaski.
Jednego dnia pojechaliśmy do Kigali. W drodze tam dziękowałam Bogu, że jestem zbawiona ;) Jestem prawie pewna, że tu w Rwandzie nie obowiązują żadne przepisy drogowe. Samochody, motorynki, rowerzyści, piesi, każdy robi co chce. Odnaleźć się w tym chaosie to nie lada wyzwanie..chociaż, może właśnie tutaj powinnam spróbować usiąść za kółko ;))))
Przemierzając drogę do miasta, a potem ulice Kigali, jedna rzecz rzucała się w oczy, gdzie nie spojrzałam widziałam biedę. Dzieciaki, brudne, głodne, wałęsające się bez opieki po ulicach. Dorośli, brudni, głodni, zajmujący się czymkolwiek byle zapewnić sobie i rodzinie minimum do przetrwania. Oczywiście na ulicach dało się widzieć ludzi zadbanych, ale niknęli oni w morzu ubóstwa. Takie było moje pierwsze wrażenie. Myślę, że taki właśnie jest ich świat, tutaj w Rwandzie, nie znają innego, więc tak jak dla mnie jest to skrajne ubóstwo, mentalność, która nie mieści mi się w głowie, dla tutejszych jest to codzienność w której się rodzą i umierają. Szok..
W jakim świecie ja żyje? Może jest tak, że sama jestem skrajnie uboga, nie zdając sobie nawet sprawy z tego że można żyć inaczej. Z dnia na dzień, aby tylko przeżyć w „moim świecie”, który wydaje się być jedynym, a tymczasem jest inne Królestwo, które nie jest z tego świata, w którym mogę żyć na bogato...
Ach, miałam jeszcze napisać czym mnie raczyli pierwszego dnia..

W niedzielne południe każda osoba w sierocińcu dostała badyl do obgryzania. Dzieciaki cieszyły się na myśl o nich...zastanawiałam się dlaczego..i oto powód, ten badyl to czcina cukrowa, soczysty i słodki. Wyjaśnienie po co obgryza się te badyle, że to chodzi o ich zęby, było nie jasne i dość ubogie (Serena, dziewczyna która też jest tu na misji sama do końca nie wiedziała dlaczego), więc zrodziło w mojej głowie pytanie, które zadałam z pewną nieśmiałością..”czy to takie ich szczoteczki do zębów?” Z uśmiechem na twarzy zapewniła mnie że nie. Tak czy inaczej nie obgryzają ich tylko ze względu na słodycz ale również ze względu na zęby. I jeśli tylko człowiek nie straci zębów podczas obgryzania to może faktycznie jest to dobre dla utrzymania ich zdrowia.
Po południu, tego samego dnia wraz z dzieciakami poszliśmy na pole grać w piłkę nożną. Jak tylko tam dotarliśmy zaczęło padać, ale nikogo to nie zniechęciło. Dzieciaki miały frajdę biegając za piłką, a ja miałam frajdę patrząc na tą całą przyrodę, która mnie otaczała. Drzewa bananowe, eukaliptusowe, avocado i mango w zasięgu oka...takie to wszystko dla mnie egzotyczne..wszystko bym dotykała i wąchała..no prawie wszystko ;)

Trzymajcie się dzielnie wszyscy obserwatorzy ;)
pozdrówka ciepła

P.S. Proces oswajania idzie nam całkiem dobrze. Jesteśmy na etapie aktywnej zabawy w „łapki” „onse madonse” i „ muchy muchy latają” ;)