Czas mija a wraz z nim kolejne tygodnie. Dni mijają spokojnie...powiedziałabym nawet, że mimo całej tej egzotyki kultury, przyrody, klimatu, która wypełnia to miejsce, pojawiła się rutyna, i ku memu zdziwieniu nawet tak licznej rodzinie może towarzyszyć. Przy tylu dzieciach oczywiście każdego dnia różne rzeczy mają miejsce..i tak jak one są różne tak czynią każdy dzień innym od drugiego..niemniej jednak zarysował się już pewien schemat. Wiem, że poranki spędzę na zajęciach angielskiego, które czasami bywają dla mnie frustrujące, bo tak jak na zachodzie ludzie płacą grube pieniądze, by nauczyć się języka obcego, tak w Afryce mam wrażenie, że mogłabym motywować nasze dzieci do nauki angielskiego płacąc im grubą kase..a i tak nie mam pewności czy to by poskutkowało. Wkrótce, jak tylko Daniella i Jessi wyjadą, wprowadzę w życie nowy system nauczania..moze ten się sprawdzi...W południe część dzieci wraca a część wyrusza do szkoły..więc czasami odprowadzam je urządzając sobie spacer. Od poniedziałku do piątku popołudnia oznaczają zabawy z dzieciakami, Library Time+czasami Family Time na zakończenie dnia. Środy to dzień targowy i zazwyczaj dzień kiedy jedziemy do Kigali, chociaż ja nie zawsze się zabieram, preferując spokojny czas w domu. W każdą niedzielę mamy poranne nabożeństwo a po lunchu dzieciaki wybierają się na „boisko” by rozegrać mecz piłki nożnej. Chyba naturalne jest to że pewne rzeczy stają się rutyną...każdy chyba jej doświadcza. Poza nią, codziennie staje twarzą w twarz z 60-ką cudownych dzieci, które też miewają gorsze dni, ktore też bywają kapryśne i na swój sposób przeżywają ciężki dzień. Jedne zamykają się w swoim małym świecie nie dopuszczając nikogo do środka, inne, rzadko ale jednak, uciekają z sierocinca, wtedy zaczyna się wielkie poszukiwanie, jeszcze inne,rzadko, ale jednak, znalezionym kawałkiem szkła tną jak leci wszystkie plecaki, które wiszą na łóżku każdego dziecka, bywa też, że ktoś „wstał lewą nogą” i robiąc wszystko na przekór daje do zrozumienia, że nie będzie z nim dzisiaj łatwo...Czy życie tutaj jest piękne? TAK! A każde dziecko kocham „jak swoje”... ale poza cudownymi chwilami które tutaj przeżywam, każdego dnia stawiam czoła codzienności miejsca w kórym żyje...to chyba brzmi wam znajomo! No ale przecież nie chodzi o to by być zjedzonym przez rutynę lub być przygniecionym przez trudności, które spotykają każdego z nas...ale by mimo wszystko zauważać człowkieka obok, by dostrzegać rzeczy wokoło, które nie muszą być wcale nieistotne, niezauważone, ale mogą wymalować uśmiech na twarzy...Zauwarzyłam że nie jestem w stanie przeżyć dnia wartościowo, jeśli mój wzrok nie sięga dalej niż mój własny nos. Ale kiedy tylko odwracam oczy od siebie i zauwarzam ludzi wokoło mnie, mój horyzn się poszerza, mój zasięg się powiększa...a moją gotowość do życia zaczynam mierzyć nie według tego czego nie mam, ale według tego co mam. No i okazuje się że każdy dzień ma w sobie perełki, którymi może nie jest np. wygrana w totolotka, ale dzięki szerszej perspektywie zwyczajne rzeczy nabierają znaczenia i czynią dzień kolorowszym.
Pewnego dnia, kiedy dzień chylił się ku końcowi...dzieciaki były już po kolacji i spędzały ostatnie chwile na podwórku na robieniu niczym..Arsen i Henry dostrzegli węża na placu zabaw o czym zaraz powiadomili Isaaca. Gad nie był niewiadomo jak duży (około 40cm) więc Isaac złapał go w plastikowe pudełko. Biedne stworzenie przez około pół godziny przeżywało tortury będąc obserwowane przez około 60 par oczu przy głośnych okrzykach „aaaaaa” i „wooow” z przeważającą ilością dziewczęcych „aaaaaa”. Wąż nawet nie był świadomy, że to nie koniec męki i że może spotkać go coś gorszego...ale przekonał się o tym gdy na plan, sceny niczym z najgorszego koszmaru, weszła Mama Epiphanie – najstarszy członek Victory Family liczacy około 60 lat.
Wyraz jej twarzy był pełen skupienia, wiedziała ,że zaraz stanie do walki z gadem. Pochwyciła kij i jak tylko wąż został wypuszczony z pudełka zaczeła się walka. Staruszka okładała go z całej siły, każdy zamach jej ręki sięgał daleko poza jej głowe. Wąż wił się wił...aż w końcu przestał się wić...”Snake Killer' zawiesiła zwłoki na kiju i wyrzuciła je poza teren sierocińca w ciemnozielony busz. Gdybym mogła uchwycić ten moment jak już było po wszystkim..Mama Epiphanie stała a u jej stóp wciąż unosił się kurz po zadawanych ciosach...brakowało jeszcze tylko powoli wzmagającej się wrzawy wszystkich obserwujących tą scenę „ snake killer..SNake killer..SNAKE killer..SNAKE KILLER!! jak w scenie z „Gladiatora” gdy całe wojsko oddawało hołd swojemu generałowi wznosząc w powietrze „Maximus Maximus” po wygranej bitwie w Gruzji.
Podczas jednego z family time, zadawałam dzieciakom różne pytania, sprawdzając przy okazji ich wiedzę z lekcji angielskiego, którą prowadziłam tego samego dnia rano. Po kilkunastu pytaniach zadanych poszczególnym jednostką, w oczy rzucał mi się Gilbert jeden z tych drobniejszych chłopców z ogromnymi oczami, który próbując przekrzyczeć innych, wołał „ME ME ME ME TAKE ME” Więc rzuciłam do niego piłkę wymyślając jedno z prostszych pytań „What is your favorite drink”? „jaki jest twój ulubiony napój”? Gilbert myślał, oblizując wargi i przewracając oczami jakby liczba płynów, które w życiu pił przekraczała 4: wodę, mleko, herbatę i fantę...po czym nagle rzucił „BEER!””Piwo!” Próbowałam się nie śmiać...ale to było ponad moje siły...odpowiedź była tak zaskakująca i zabawna iiiii...do diaska, skąd mu przyszło do głowy piwo?!
Jednej soboty wybraliśmy się z dziewczynami i Tyrrel's family na zachód Rwandy. Przeznaczeniem naszej podróży było Jezioro Kivu na którym znajduje się mnóstwo wysp. Ciekawostką jest to, że na jeziorze wydzielona jest granica między Rwandą i Congo, więc część wysp należała do Rwandy a część do Conga. My mieliśmy złożyć wizytę na BAT ISLAND (Wyspa nietoperzy) nazywaną również Napoleon's Hat Island (Wyspa - Czapka Napoleon)z powodu jej kształtu. O rany, to było przeżycie..niesamowite wrażenie zrobiło na mnie to miejsce. Na poczętku totalnym zaskoczenem było to, że na Bat island powitały nas krowy i kozy...nasz przewodnik powiedział nam że same przypłynęły na wyspę..hmmm całkiem to niewiarygodne dla mnie zwłaszcza gdy widziałam dystans jaki musiały przepłynąć. Niewiem czy kozy w ogóle mogą pływać, ale według zeznań przewodnika, afrykańskie mogą..tak więc zwierzęta te, prawdopodobnie przypłynęły na wyspę by rozkoszować się smakiem tutajszej flory...właśnie sobie pomyślałam że to wyspa nietoperzy, więc to może odchody tych latających stworzeń przyciągnęły bydło na wyspę...słyszałam że pewien rodzaj nietoperzy wydziela hmmm może tutaj skończę, tak czy inaczej było dla mnie zadziwiające, że na bezludnej wyspie pasą się zwierzęta hodowlane. Jak już postawiliśmy nogi na wyspie jeden z przewodników (było ich dwóch) wyprzedził nas, znikając w gąszczu drzew...po czym zaczął klaskać i wydawać różne dźwięki...i w tym właśnie momencie nastapiła niesamowita chwila. Setki setek nietoperzy zaczęły wzbijać się w niebo wydając dźwięki. Niebo nad wyspą nagle zrobiło się czarne i jedyną rzeczą kórą można było zbaczyć były nietoperze...niesamowite przeżycie. W życiu nie widziałam tylu naraz...Latały nad wyspą przez dobre pół godziny po czym zaczęły zniżać się szukając miejsca ,by wrócić do snu z którego bezczelnie ich wybudziliśmy.. Pomijając piękne widoki i możliwość zobaczenia innej części Rwandy, warto było wybrać się na Bat island dla samego tego widoku .
Z ostatniej chwili...odprowadzałam dzieciaki do szkoły. Piękny dzień..jak zwykle słońce wyciskało ze mnie ostatnie poty. Po drodze minęliśmy kolejną osobę, której widok powoduje, że z kukurydzy przeobrażam się w popcorn, tylko dlatego że ów tubylec ubrany był w puchową kurtkę. Nagle Mami (jedna z naszych dziewczynek) zawołała mnie wskazując na swoją zakrwawioną stopę. Wesoło maszerując do szkoły kopnęła kamyk, który niefortunnie przeciął jej palec powodując krwotok, jakiego można by się spodziewać po urwaniu, nie skaleczeniu palca. Tak czy inaczej wróciłam z nią do domu niosąc ją i jej plecak na plecach przez część drogi. Rana została opatrzona, a Mami wróciła do szkoły. Myślałam że zostanie w domu bo ona faktycznie mogła mieć powód opuszczenia zajęć. Jednego dnia jak wszystkie dzieciaki poszły już do szkoły, Mugisha (jeden z chłopców) został w domu. Zapytany dlaczego nie poszedł do szkoły odpowiedział: „I am cold!” „Zimno mi!”
To by było na tyle...trzymajcie się dzielnie kochani. Poniżej zamieściłam zdjęcia z wyprawy na Bat Island.
Twoje opowieści - po prostu perełki, albo i perły!
OdpowiedzUsuń