piątek, 2 listopada 2012

1169 słów z Polorandii

Wow, kto by pomyślał że już 3 miesiące minęły odkąd moja stopa stanęła na polskiej ziemi. Cudownie było przypomnieć sobie jak to jest miło w letnie wieczory, kiedy słońce zachodzi nie o 18 ale koło 22. Wyciągnąć z szafy sandały, które kupione 2 sezony temu po raz pierwszy założyłam na nogi. Być przy pożegnaniu lata i powitać jesień, która zachwyca swoimi krajobrazami, kolorami i rześkim powietrzem. Wiele się wydarzyło, w wielu miejscach byłam i wielu ludzi poznałam...czuje się bogata. Ale zacznijmy od początku... Kiedy wróciłam do Polski za bardzo nie wiedziałam co robić, moje serce wciąż było w Rwandzie i przez pierwsze tygodnie średnio co 2h myślałam o tym, co w danym momencie robią dzieciaki. Byłam zdesperowana by usłyszeć od Taty co mam robić . Ponieważ doświadczam tego, że Jego pomysły na życie są trafione w dziesiątkę, chciałam usłyszeć gdzie pójdziemy i co zrobimy następnego. I chociaż jest w nas ludziach pewna duma która, gdy musimy czekać woła "łaski bez" znalazłam się w miejscu, w którym bez Jego łaski nic nie chce bo jest ona lepsza niż życie. Wiecie, Bóg jest tym, który ma usta by mówić i uszy by słyszeć i ta pewność w naturalny sposób rodzi we mnie oczekiwanie by nie tylko monologiem ale konwersacją trwać w relacji z Nim - tak jest dużo łatwiej ;) Rozmawiałam więc z Nim oczekując, że wyraźnie będę wiedziała, w którą stronę zrobić kolejny krok. I odpowiedział ;) W sierpniu pojechałam na Mazury na obóz chrześcijański, który zorganizowany był w przepięknym ośrodku w samym środku lasu nad jeziorem. Idealne miejsce by wyciszyć się i oddzielić od możliwości i propozycji tego co mogę zrobić ze swoim życiem. Każdego dnia wstawałam wcześnie rano, zanim obóz obudził się do życia, i szłam nad jezioro żeby spotkać się z Tatą i rozmawiać z nim o mojej przyszłości. Pamiętam jednego poranka, stałam nad brzegiem wody, zamknęłam oczy i wołałam do Niego, że tak bardzo chce Go widzieć, tak bardzo chce na nowo zachwycić się Jego pięknem. I kiedy tak wylewałam swoją tęsknotę za Jego obecnością w powiewie wiatru usłyszałam głos "Otwórz oczy". Kiedy je otworzyłam zobaczyłam przed sobą niewzruszoną taflę jeziora, które napawało pokojem, nad nim unoszącą się mgłę która jakby zwiastowała tajemnicę, niosła ze sobą nowe ale ukryte rzeczy, nie słyszane i nie widziane jeszcze przez człowieka. Dookoła jeziora las którego wysokie, dumne drzewa zachwycały majestatem. W całej tej scenerii było coś niezwykłego, dzikiego, zapierającego dech. Obecność Taty była ze mną, kocham takie chwile. Kiedyś ktoś powiedział że jeden dzień w Jego obecności jest lepszy niż tysiąc gdzie indziej...i chociaż myślę że moje doświadczenia są tylko namiastkom tego czym jest Jego obecność to i tak jestem gotowa właśnie dla nich żyć, oczekując więcej. Wtedy nic nie wydaje się niemożliwe, ucieka wszelki lęk i strach, obawa przed przyszłością i tym co przyniesie. Wtedy ucicha nieustanna weryfikacja własnego życia, tego czy jest konstruktywne, czy osiągnęłam wystarczająco dużo, czy nie zmarnowałam czasu, presja by zbudować w życiu dzieło, które będzie miłe dla oka ludzkiego i zapewni mi akceptację otaczającego mnie świata. Pozostaje tylko czysta, pełna akceptacja płynąca z Jego obecności, miłość Doskonałego Boga do niedoskonałego stworzenia, która, uwierzcie mi - wystarczy. Podczas tego tygodnia, znalazłam odpowiedź na pytanie "co dalej?" I tak za 3 tygodnie wracam do Afryki, kraju który w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób stał się moim drugim domem.
Po Mazurach zaczął mi się intensywny czas. Do końca nie wiedząc jak to się dzieje, zaczęłam jeździć do różnych miejsc by podzielić się moim doświadczeniem w Afryce. Haha , jestem ostatnią osobą której przyszłoby do głowy, że będę miała "wpływ" na kilka pokoleń...ten kto mnie zna wie, że w wystąpieniach publicznych nie czuję się jak ryba w wodzie, wręcz przeciwnie, czuję że wyciąga się mnie z mojego naturalnego środowiska do tego, którego zupełnie nie znam i w którym brakuje mi powietrza. Tak czy inaczej zapraszano mnie do przedszkoli, szkół podstawowych, gimnazjów i technikum, domów pomocy dla osób starszych i kilku kościołów w tym kościoła z rodzinnej parafii w Bełchatowie. I chociaż każde takie spotkanie jest dla mnie wyzwaniem i z utęsknieniem czekam na chwilę kiedy będę znowu ukryta w miejscu, widziana tylko przez Tatę i co najwyżej 60-ciu Wspaniałych , po każdym z nich czuje się syta i uprzywilejowana że mogę mówić do tak licznych grup. Wrażeniem, które pozostawało mi po prawie każdym spotkaniu jest takie, że w każdym drzemie, ta może często trudna do zdefiniowania, tęsknota za tym że w życiu chodzi o coś więcej niż tylko konsumpcję. Tęsknimy za czymś co wyzwoli nas od zwykłej codzienności, poszerzy nasze horyzonty i nasycić ten nieustający głód życia. Ludzie doświadczają prawdziwych problemów, zmagają się z prawdziwą samotnością, prawdziwym smutkiem, depresją, doświadczają odrzucenia, zdrady, niezrozumienia, które pozostawiają bardzo namacalną pustkę. Ponieważ te wszystkie rzeczy są tak prawdziwe i realne, nie wystarczy by odpowiedzią była martwa religia, która jakimś dziwnym sposobem kojarzona jest z Żywym Bogiem, nie wystarczy zagłuszenie ich liczbą obowiązków czy rozrywek, lepszym samochodem, wygodniejszym domem, nie wystarczą kolejne rady, które w całej swej mądrości nie dodają nam siły by je zastosować. "Będzie dobrze" lub "Wszystko się jakoś ułoży" nic nie zmieniają, kiedy my tak desperacko potrzebujemy zmiany, zrozumienia w chwilach kiedy sami siebie nie rozumiemy, pocieszenia w chwilach w których wydaje się że nic nie ma sensu, wiary gdy myślimy że jesteśmy do bani. Ten, który jest Prawdą, Tata przynosi zmianę a jeśli czegoś nam brakuje powołuje do bytu to czego nie ma i jak dziecko, stąpając z nóżki na nóżkę czeka chwili w której uwierzymy że On nie tylko jest, ale że nagradza tych, którzy Go szukają. Pozwólmy sobie na małe szaleństwo i szukajmy Tego, który jest Niewidzialny, a nóż widelec [ ;) ] doświadczymy niemożliwego.
Czas do mojego powrotu przybliża się wielkimi krokami i tak jak wspomniałam za 3 tygodnie wracam do Rwandy. Nie wiem jeszcze jak długo zostanę na czarnym lądzie...kupiłam bilet w jedną stronę. Ponieważ Święta Bożego Narodzenia spędzę w sierocińcu, przy bezcennej pomocy przyjaciół organizuje prezenty dla dzieciaków. W tym roku wymarzyłam sobie piórniki do szkoły, te dzieciaki nigdy w życiu nie miały piórnika, a ponieważ nie różnią się od dzieci na całym świecie, o takim marzą. Uwiadomiłam to sobie, gdy kiedyś, po zajęciach artystycznych na których malowaliśmy farbmi, gdy wszystkie plakatówki zużyły się, dzieciaki zaczęły wyjmować z kosza popękane plastikowe pudełka po farbach, adoptując je na "piórnik" z jedynym długopisem jaki posiadają.
Poza tym dzięki pomysłowości i zdolnościom graficznym Kasi Sz. powstał kalendarz ścienny " Afryka 2013", z którego sprzedaży wspierana będzie moja misja. Zainteresowanych kalendarzem proszę o kontakt.
Chciałam zakończyć podziękowaniami bo mam za co. Dziękuję mojej rodzinie, mamutce i tatkowi, którzy przez cały czas wspierają mnie i traktują iście królewsko. Dziękuję kościołowi "Droga" za wsparcie i zaufanie - jesteście the best. Dziękuję przyjaciołom za gościnę, cierpliwość i energię jaką wkładacie do tego bym mogła stać w miejscu w którym jestem! Bez was moje życie nie byłoby tak piękne, a rzeczy które się dzieją - niewykonalne! Dziękuję Tacie - gdyby nie było Ciebie nie byłoby mnie!
I tym miłym akcentem kończę tego posta...do następnego kochani, już z kraju tysiąca wzgórz.

wtorek, 24 lipca 2012

...

Macie czasami takie chwile kiedy jesteście blisko osoby, słyszycie jej śmiech, widzicie jej twarz i nawet mając ją tuż obok siebie tęsknicie za nią tak aż boli. Byliście czasami w miejscu które każdym swym szczegółem ujęło wasze serce, i jeszcze ciesząc oczy jego pięknem, rozkoszując się zapachem powietrza już tęsknicie za nim tak aż boli. Tęsknota stała się moim wiernym towarzyszem, każdy dzień staram się pić haustami i mimo to wciąż czuje się spragniona. Tęsknię za Afryką całym sercem, tęsknię za każdym z osobna i za wszystkimi naraz. Tęsknię za Sederickiem i przeglądaniem z nim po raz 100-tny Atlasu Świata, tęsknię za Liliane i jej słodkim śmiechem, tęsknię za Patricia i Uwase i rozmowami z nimi, tęsknię za Valerią i jej przytulaniem się do mnie za każdym razem jak mnie widzi, nie ważne czy jest to 1 czy 10 razy dziennie, tęsknię za Gemi i jej figlarnym spojrzeniem jak grzebie mi po kieszeniach, tęsknię za Mamy i jej nieustannymi pomyłkami w nazywaniu mnie Mama Serena, Auntie Lorisa a nawet Papa Isaace, tęsknię za Simonem który oczarował mnie swoją odwagą i zwinnością, jak to powtarza Isaac, „Simone has a muscles on his muscles” „Simon ma mięśnie na mieśniach”...jest moim małym Ryczypiskiem z Narni .Tęsknię za Codym, naszym najmłodszym chłopcem, który za każdym razem gdy ucze go wymawiać moje imię Wio-la, z błyskiem w oku i radością w głosie powtarza Do-da. Tęsknię za godzinami w kuchni z mamkami, obieraniem pomidorów i ziemniaków, tęsknię za podlewaniem ogrodu..tęsknie.
Valeria
Simone i Anastase

Sederick & Dodea & reszta

Jakiś czas temu miałam w swoim pokoju inwazję pcheł. Przez długi czas nawet nie wiedziałam że to pchły mnie jedzą każdej nocy, ślepo wierzyłam że to bed bugs. Z mylnym przekonaniem próbowałam zapobiec „nocną ucztę” robaków i spryskiwałam łóżko jakimiś środkami od Isaaca, wystawiałam materac na słońce z nadzieją że promienie śłoneczne zabiją to dziadostwo...nic z tego. Każdej nocy przybywało mi sladów na ciele, które okrutnie swędziały. Po jakiś dwóch tygodniach mojej udręki, Isaac znalazł w łóżku Henrego pchłe (noc wcześniej Henrego też pogryzły). Odkrycie Isaaca ucieszyło mnie bo wiedziałam już jak zapobiec własnej śmierci i przyczynić się do śmierci wroga. Na drugi dzień po raz kolejny wyparzyłam we wrzątku wszystkie prześcieradła i ciuchy a Isaac spryskał cały pokój środkiem na pchły. Akcja zakończyła się sukcesem co niezmiernie mnie uszczęsliwiło. Zanim jednak odniosłam zwycięstwo naliczyłam 70 ugryzień na całym ciele.
Kilka dni po zwycięstwie nad pchłami złapałam jakąś infekcje organizmu – dowiedziałam się o niej całkiem przypadkiem. Pewnego poniedziałku, w gorące popołudnie tuż po podlewaniu ogrodu wróciłam do domu i nagle zrobiło mi się zimno i dostałam dreszczy tak że wrzuciłam na siebie sweter. W jednej chwili opuściły mnie siły więc nie czekając za długo poszłam do łóżka. Na drugi dzień te same objawy – pomyślałam że to może jakieś przeziębienie więc tego dnia zrobiłam tylko poranne lekcje komputera i reszte dnia spędziłam w łóżku. Pewnie nie poszłabym do lekarza gdyby nie okropny ból ucha, który pojawił się tego samego dnia wieczorem. W środę rano byłam półprzytona bo ucho mnie tak bolało że nie mogłam spać a i leki przeciwbólowe już nie pomagały. Przekonana że mam infekcje ucha pojechałam do lekarza. Dr. Tomi zbadał mnie i stwierdził że ucho mam czyste ale zaczął zadawać mi pytania i ku mojemu zdziwieniu większość symptomów było trafionch w dziesiątkę. W końcu polecił mi bym zgłosiła się na pobranie krwi żeby w 100% wyeliminować malarie i przekonać się dlaczego tak się czuje. Będąc w Polsce zdarzało mi się być krwiodawcą ale to pobranie krwi było dla mnie nowym doświadczeniem. Pan pielęgniarz najpierw położył mi rękę na stole by się rozluźniła po czym wbił mi w żyłę igłe grybości makaronu spagetti. Następnie podpiął do igły fiolkę, która zapewniam nie była strzykawką. Ponieważ ręka leżała na stole w pozycji poziomej przez kilka dobrch sekund krew nie chciała spływać do fiolki, pan pielęgniarz, wziął łagodnie moją rękę i spuścił ją w dół by z pomocą grawitacji krew mogła spłynąć do szklanego naczynia. Ciekawe doświadczenie ale najważniejsze że rezultat ten sam – krew została pobrana. Po godzinie były wyniki, które wskazały że mam jakąś bakterię w organizmie, nie pytajcie jaką, za nic nie pamiętam. Jakkolwiek to właśnie ona spowodowała wzrost ciśnienia taż że odbiło się to na prawej stronie mojej twarzy, zwłaszcza uchu. Przez ponad tydzień czułam się jakby mi ktoś wmontował do głowy muszle w której słychać szum morza, albo dla tych którzy pamiętają TV1 kiedy to program telewizyjny się kończył i na odbiorniku pojawiały się kolorowe paski a w tle słychać było taki tępy, jednostajny dźwięk – to ten właśnie dźwięk towarzyszył mi przez dzień i noc, przez jakieś 7 dni. Jakkolwiek ten koszmar nocny został opanowany i z nastaniem lipca nastał dzień.
W pierwszym tygodniu lipca przyjechał do nas team z Pensylwani. Dr. Ed, i jego podopieczni-dwie grupy cztero osobowe- zrobili niezwykle dobrą prace z dzieciakami. Codziennie wychodzili z nowymi pomysłami różnych aktywności co wywoływało wielki uśmiech na twarzy dzieciaków a to z kolei wielką radość w moim sercu. Tak jak w zeszłym roku i tym razem przwieźli ze sobą śnieg w proszku...ach ci Amerykanie! Ponieważ dzieciaki były zajęte z teamem, miałam więcej swobody by w wolnych chwilach poświęcić czas „wolnym elektronom”. I tak np.jedno popołudnie spędziłam siedząc na murku z Mega Mind, wyczekując na dzieciaki, które w tym czasie wracały ze szkoły. Podczas naszej wspólnej posiadówki dowiedziałam się że jej najulubieńszym zwierzęciem jest Jezus, gdy jednak ograniczyłyśmy się do stworzeń, wykluczając Stwórce z grona „zwierząt”, odpowiedzią było „you” ;)
zabawa śniegiem

Ostatnie dni coraz cześciej łapie się na tym że ogarnia mnie głębokie wzruszenie w którym całą swą wolą powstrzymuje łzy, i najczęściej ma ono miejsce podczas zwykłych, codziennych zajęć. Zachwycam się tym że mimo prozy życia, widzę Jego piękno i ciesze się każdą chwilą jaka mi jest dana, i mam nadzieje że ta nowa perspektywa nie jest tylko kwestią tego miajsca ale jest owocem zmiany serca. Zdumiewa mnie to , że przyjechałam tu z zamiarem służenia tym najmniejszym z najmniejszych, a znalazłam się w miejscu w którym to mnie usłużono i obdarowano. Przyjechałam by uczyć i kochać, a tymczasem znalazłam się pośród najlepszych nauczycieli, którzy nie żałowali swojej miłości dla mnie. Te sieroty, wdowy i ubodzy pomogli mi lepiej zrozumieć dlaczego zajmuja oni tak szczególne miejsce w sercu Taty.

Chwile niezapomniane/śmieszne/bezcenne:
Godzinny spacer z Fiston z boiska na którym gramy w nogę każdej niedzieli.
„I like Hale but he is death „– Arsene do mnie informując mnie o śmierci naszego psa.
„Can I hug you and kiss you all day tomorrow” – Arsen do mnie
„You are my best friend Muzungu" – Patricia do mnie
Patrzenie z Sederickiem na gwiazdy przez lornetkę.
Nazywanie z Arsenem rodziny „glutków” która pernamentnie mieszka w jego nosie i najczęściej wychodzi na spacer wisząc mu „do pasa”
Obserwowanie z Brook, a nawet machanie do żołnierzy którzy codziennie o tej samej porze dnia mijają nasz sierociniec
"Do I know you" - Henry do mnie.
"I think polish pancakes are my favorite" - Henry do mnie
Oglądanie z Sederickiem gwiazd przez lornetkę
"The truth is that I don't know when I was born, but I think I am around 25" - Nyogukuru (nasza nauczycielka) do mnie gdy zapytałam ją o wiek ;(
"Can you see Jesus?"- Arsene do mnie, "Yes"- odpowiedziałam. "Where?"-zapytał ponownie zdziwiony, "In you"- usłyszał w odpowiedzi. Po chwili milczenia kontynuował "And I see Him in you" ;)

Publikuję tego posta siedząc na lotnisku i czekając na mój lot. Z spuchniętymi oczami dochodzę do siebie po wielkim pożegnaniu w Home of Champions. W nocy ledwie spałam, chusteczki nie były pomocne więc płakałam w ręcznik który chłonął moje krokodyle łzy jak gabka wodę. Listy i obrazki które dostałam od dzieciaków były jak cebula w oczy – wyciskały ze mnie łzy, które powstrzymwałam przez cały dzień. Pożegnania...jak ja was nie lubię!
p.s czas na mnie - wzywają nas samolotu...

piątek, 22 czerwca 2012

God bless me!

Zorientowałam się właśnie że prawie każdego posta zaczynam od „no i mamy...” Ale za każdym razem kiedy zabieram się do pisania, pierwszą rzeczą jaką sobie uświadamiam, jest to jak szybko upływa mi czas. To jest w zasadzie paradoksem Afryki, że jakimś cudem czas tutaj nie istnieje a jednak płynie mi jak woda przez palce. Ten fakt powoduje że coraz częściej mam chwile, kiedy robi mi się ciężko na sercu, że już tak niebawem opuszczę to miejsce. Czasami nie mieści mi się w głowie że nie będzie mnie z tymi dzieciakami – zwłaszcza teraz (po wielu miesiącach wspólnego życia) kiedy zaczynamy mieć bliskie relacje, swobodne rozmowy, wspólne przeżycia i wspomnienia z których możemy się śmiać.
Rozpoczęła się pora sucha o czym świadczy nie tylko oczywisty brak opadów ale także powrót w okolice wielkich biało-czarnych ptaków. Z wyglądu przypominają mi „przeżarte czaple” (długie nogi i dziób tyle że w talii grubsze ;)) które na wysokich drzewach ponownie zaczęły budować gniazda. Życie w dużej mierze przyprawione jest już rutyną, co z jednej strony ograbia z pewnej ekscytacji, z drugiej jednak strony daje mi poczucie, że nie jestem tylko gościem, który składa krótką wizytę, ale jestem członkiem tej rodziny, jestem w domu. Codziennie rano o około 6:00 mogę się spodziewać „Abby alarm” która prawie codziennie albo wydziera się wołając czyjeś imię ze100 razy zanim ktoś łaskawie odpowie (koncepcja podejśćia do wołanej osoby jeszcze nie mieści się im w głowie) albo płacze albo śmieje się na cały sierociniec...zawsze coś/ktoś wydobędzie z niej „alarm”. O 8:30 do 11:00 zaczynam klasy komputera. Potem chwila przerwy, w której czasami odprowadzam dzieciaki do szkoły, a o 14:00 zaczynam popołudniowe zajęcia z tymi, którzy wrócili ze szkoły. Koło 16:00 zaczynamy podlewać ogród co oznacza ponad 2h noszenia wiader i różnej pojemności zbiorników (od 5 do 20 litrów) z wodą. Prawdę mówiąc sama jestem zdziwiona tym, ile frajdy mam z tego podlewania zwarzywszy na to, że ogrodnictwo czy chociażby zadbanie o rośliny doniczkowe nie interesuje mnie za bardzo – moja mamutka, której nie raz i nie dwa zrujnowałam kwiaty, zwyczajnym ich ignorowaniem podczas jej neobecności w domu, wie o czym mówię. Może po prostu towarzystwo dzieciaków mi w tym pomaga. Ostatnio jak marudzili, poruszałam ich wyobraźnie mówiąc że zamiast pomidorów zbiorą czekoladę a zamiast cebuli cukierki. Po 18:00 czas na kolacje i o 19:00 jeśli nie mam Family time – moje obowiązki się kończą. Można by rzec, że grafik dosyć nudny, ale w interakcji z 60 wspaniałych rozciąga mnie na wszystkie strony.

W piątki mam Family Time tylko z najmłodszymi, reszta dzieciaków uczy się w kościele i odrabia lekcje. Czasami mam wrażenie że opanowanie tej szóstki jest trudniejsze niż całej grupy, zwłaszcza kiedy są one w kiepskich nastrojach. Są to chodzące indywidualności, które swoją obecnością sprawiają że świat jest piękniejszy. Gemi jest chodzącym cudem, która swoim uśmiechem zmiękczyłaby każdą skałę. Jednym z jej nawyków jest nieustanne grzebanie po cudzych kieszeniach- nie było dnia by jej zwinna rączka nie znalazła się w mojej kieszeni. Abby to mały taran, który staranuje wszystko co stanie jej na drodze, ale w rzeczywistości jest niesamowicie wrażliwa. Brook, która sprawia wrażenie, że pierwszy podmuch wiatru porwie ją do góry, jest drobną i delikatną istotą o silnym i upartym charakterze. Zach to sama słodycz. Uwielbiam jak biega, oglądając się za sobą. Czasami ma ciche dni, wtedy bez słowa wtula się we mnie i robi za część mojej garderoby. Elia jest bystrym chłopcem, uwielbia układać puzzle i jako jeden z pierwszych z całej szóstki zaczął układać 100 elementów. Kilka miesięcy temu stracił obie jedynki i jakoś nie chcą mu odrosnąć. Brak zębów sprawia, że ma zabójczy uśmiech. Dzieciaki nadały mu ksywe „Frogy”. Arsene to urodzony aktor, jak jest w dobrym nastroju jest jak balsam na serce, kiedy jednak wstanie „lewą nogą” potrafi dać w kość. A więc ostatnio, rzeczą która rozpraszała maluchy były puszczane przez nie gazy. Nie wiem co one jadły, ale w pewnym momencie miałam wrażenie że odgrywają koncert, jedno puszczało bąka przez drugie. Gemi, którą od jakiegoś już czasu uczę dobrych manier, wiedziała że po „uwolnieniu orki” w towarzystwie trzeba coś powiedzieć i zamiast „excuse me” zadowolona z siebie powiedziała „God bless me”. W pewnym momencie otoczyła nas jakby „chmura” i Arsene wykrzywiając twarz i marszcząc oczy zawołał „aaa my nose is auci!”



Zach


Brook


Abby


Gemi


Elia


Arsene

Lekcje komputera wciąż są na topie. 5 dni w tygodniu mam łącznie 11 grup. Ogólnie mówiąc to mam bardzo dużo frajdy z tych zajęć, ale gdybym miała się rozdrabniać to czasami przyprawiają mnie o siwe włosy. Pewnego dnia rozmawiałam z mama Jo, która przedstawiła mi jej punkt widzenia na te lekcje. „Wiola” powiedziała, „to może być jedyna okazja w ich życiu by mogły nauczyć się podstaw komputera. Może kiedyś ta wiedza pomoże im w życiu”. Wow, mój stosunek do zajęć się trochę zmienił, zaczęłam podchodzić i przygotowywać się do nich poważniej.

Jednego dnia Brook i Gemi biły się podczas library time o klucze do drzwi. Codziennie pod koniec zajęć któreś z dzieciaków woła „I want key”. Tym razem pierwszą w tym rejsie była Gemi. Niefortunnie Brook była w bojowym nastroju i też chciała klucze. Zanim zdążyłam się zorientować jak poważna jest zachcianka Brook dziewczyny były już trakcie przekazywania sobie kopniaków. Jak je rozdzieliłam i uspokoiłam (Brook odciągana wystawiała jeszcze swoją chudą nogę by sięgnąć Gemi), oznajmiłam im że nie opuścimy klasy dopóki się nie przeproszą. Ponad godzinę później, Gemi ugieła się, wyciągnęła rękę i powiedziała do Brook „Imbabarira” co znaczy „przepraszam, niech będzie między nami zgoda”. W odpowiedzi Brook odwróciła oczy, wciąż była wściekła. Zajęło jej jeszcze dobrych kilkanaście minut by przeprosiła tamtą. Jak wyszłyśmy w końcu z klasy spytałam Brook czy mogę ją wziąć na ręce. Ku mojemu zdziweniu nie zaprotestowała, więc dałyśmy sobie trochę czasu w objęciach.

W końcu udało nam się odwiedzić Habimana i Poul – dwóch chłopców, którzy byli z nami przez jakiś czas w sierocińcu. Mieszkają oni jakieś 30 min drogi samochodem z naszego domu. Pierwsze 10 minut byliśmy na głównej drodze poruszając się w stronę Kigali, następnie skręciliśmy w lewo na drogę, która prowadziła na wzgórze gdzie znajduje się wioska chłopców. Jak to niektórzy określają poboczne drogi, jest to rodzaj afrykańskiego masażu. Pamiętam jak kiedyś jeden z naszych odwiedzających po przejażdżce powiedział, że chyba mu kręgi wskoczyły na właściwe miejsce bo go plecy przestały boleć. Po dotarciu na miejsce, na spotkanie wyszedł Papa chłopców. Zanim dowiedzieliśmy się, że chłopcy poszli do studni po wodę, ktoś został już po nich wysłany. Po kilku minutach dołączyli do nas i do grona dzieciaków które przyszły z sąsiedztwa. Wyładowaliśmy materace z samochodu po czym zasiadliśmy na krzesłach przed domem. Po kilku minutach konwersacji, pełnej pytań jak chłopcy radzą sobie w szkole, nasza wizyta zbliżała się ku końcowi. Przez ostatnie minuty mówiłam im o Tacie, zwracałam ich nadzieje ku Bogu a nie ku ludziom, którzy pojawiają się w życiu i odchodzą...jak my tego dnia. Miałam wrażenie że słowo to pokrzepia ich serca, po tym jak Isaac powiedział, że wraz z rodziną wraca do USA i to jest nasza ostatnia wizyta.


Z Poul i Habimana


Urodziny dzieciaków były rewelacyjne. Dzień zaczęłam o 5 rano by pomóc w przygotowaniu śniadania.Tego wyjątkowego dnia jubilaci dostali bagietkę z masłem, banana i herbatę – co zdarza się im kilka razy w roku, od święta. Po śniadaniu prezenty, malowanie twarzy, robienie masek z papierowych talerzy jak i bronsoletek i korali, gry i zabawy i tak do obiado-kolacji. Na tą, zaproszeni zostali jak zawsze, biskup z rodziną a także kilka osób z lokalnych władz. W programie były występy z czego jeden to taniec mamek ze mną w zespole. Tym razem nie potknęłam się chciaż zdarzyło mi się kilka razy przydeptać za długą spódnicę. Po kolacji, kiedy goście już opuścili sale zaczęła się druga impreza. Rugamba (jeden z najstarszych) zaczął puszczać muzykę i prawdziwa potańcówka się zaczęła...ha zapomniałam już jak ja lubię tańczyć. Przez około 1,5 h nieustannie kręciliśmy się na parkiecie. W międzyczasie Mama Jojo przyniosła 60 bagietek, kótrych mimo dopiero co skonsumowanej kolacji nikt nie odmówił. Niektóre dzieciaki śpiewały do bagietki jak do mikrofonu, co chwilę je nadgryzająć. Po szaleństwie na parkiecie pozostała nam ostatnia rozrywka tego dnia, czyli wyświetlenie filmu na projektorze. Serena przygotowała 60 małych papierowych tubek w które nawrzucała słodycze by każdy mógł słodko zakończyc ten dzień. Świecące kurczaki i piłki, które przysłała Warszawa to był hit i przebój – jeszcze raz dziękujemy jak sto pięćdziesiąt ;) Na drugi dzień każdy odreagowywał urodziny. Baylee (odwiedzająca nas dziewczyna z USA)znalazła małego Zacha drzemiącego na siedząco na dworze, Gemi zasnęła mi na kolanach w kościele, na terenia całego domu panowała cisza i spokój. Generalnie wszyscy są zadowoleni z wydarzeń urodzinowych a co najważniejsze, dzieciaki są szczęśliwe.


urodzinowo

Kilka śmiesznych/cennych/nie obojętnych/ chwil:
„This is the goodest” - Sederisc podczas library time przyglądając się swojemu obrazkowi.
„Really” („Naprawdę”)- zdziwienie Sereny, gdy zapytana jak jest zupa po polsku zażartowałam że „soupski”. Czasami Isaac dodaje do każdego słowa końcówkę -ski, udając że rozmawiamy po polsku
„I want creyons” („Chcę kredki”) - Abby do mnie z lekką pretenją w głosie, siedząc przy ławce na której stoją trzy kubki pełne kredek.
„It's broken” („jest złamana”) - Abby, która z 3 kubków pełnych kredek, zawsze wybierze tą która jest złamana.
„Narnia 4 „– odpowiedź Zacha na pytanie jaki film chciałby obejrzeć w urodziny.
„umukecucuru”- co znaczy stara kobieta – Reakcja Sabato na to jak Simon powiedział że mam 30 lat.
Isaac zapytany czego nigdy nie zapomni z Afryki odpowiedział „człowieka na motorze w deszczowy dzień z lodówką na plecach i parasolką w ręce”.
„Imana yacu” - „O Boże”- reakcja mamy Epiphanie na „mgiełkę” do ciała, którą dostała w prezencie. Raz w roku w ramach podziękowania mamkom za ich ciężką pracę, zabieramy je na kolację do Kigali (dla niektórych to była pierwsza okazja w życiu by być w restauracji) i wręczmy im małe podarunki.
„She actually can wisper” („ona faktycznie potrafi szeptać”) - moje zdziwienie w restauracji, gdy mama Faida, która jest głośną kobietą i zawsze sprawia wrażenie jakby mówiła przez niewidzialny megafon, zaczęła wypowiedź ściszonym głosem.
„Tomorrow we will eat Christmas” - Gemi o uczcie urodzinowej. Każdą dużą ucztę dzieciaki tak określają
„Jedna z pierwszych rzeczy, których się tu nauczyłem, to by zanim namydle sobie ręce sprawdzić czy jest woda w kranie” - Isaac do Eda, naszego gościa i przyszłego dryektora sierocińca.
„Dobranoc ciocia wiola” - dzieciaki po family time życząc mi dobrej nocy po polsku

środa, 9 maja 2012

I want to go to heaven but I don't want to die

No i mamy maj, miesiąc w którym teoretycznie kończy się sezon deszczowy i w którym mija rok jak mieszkam w Afryce. W tym miesiącu skończyła mi się również wiza, więc obecnie jestem w procesie wyrabiania kolejnej. Po ostatnich przygodach z Urzędem Emigracyjnym pozostała mi chyba lekka trauma, co wprawiło mnie w lekki stres związany z złożeniem tam wizyty. Pierwsze spotkanie skończyło się odprawieniem mnie z niczym. Ponieważ aplikuję o wizę turystyczną, czyli taką samą jak ta, którą za każdym razem daje mi Ambasada Rwandy w Berlinie, przedstawiłam im dokładnie takie same papiery, które dają mi zielone światło w ambasadzie. Jak się okazało, myliłam się. Pan urzędnik powiedział że format aplikacji jest zły i że potrzebuję to i śmo... Miałam przy sobie zaproszenie od biskupa, które wystawił mi godzinę wcześniej, więc zastanawiałam się czy zaproszenie od legalnego i lokalnego przedstawiciela misji wystarczy (zamiast kopi wizy Isaaca, której pan ode mnie zażądał)...chwile wahałam się z pytaniem, bo nigdy nie wiesz czy polepszysz sprawę czy pogorszysz. Zapytałam jednak i to był mój błąd. Jak pan urzędnik zobaczył zaproszenie to stwierdził, że z takim papierem to ja w ogóle muszę zmienić profil wizy która jest o 20000frw droższa. Jak wyszłam z biura, jakby jakiś kamień na mnie spadł, aż mi się zrobiło ciężko. Na myśl przyszły mi złośliwe myśli i wtedy usłyszałam „Jesteś tu żeby narzekać na ten kraj czy żeby go błogosławić” To jedno zdanie, było jak światło, które przedarło się przez ciemne chmury moich myśli i postawiło mnie do pionu. Kolejnego dnia wróciłam do urzędu, za biurkiem siedział ten sam pan. Nie łudziłam się nawet, że może mnie zapomniał, jak się okazało przy pierwszym spotkaniu, pamiętał mnie sprzed kilku miesięcy, ha. Przedstawiłam mu plik dokumentów, o których wspomniał mi przed pokazaniem mu zaproszenia od biskupa. Pan przejrzał papiery i przyjął mój paszport informując że za kilka dni odezwą się do mnie. Jak wyszłam na zewnątrz ogarnęła mnie radość i nie mogłam przestać się uśmiechać. Uliczni sprzedawcy kart telefonicznych, rzucili się w moją stronę, jakby z nadzieją, że uśmiech może dobrze „wróżyć” i coś mi sprzedadzą. Zdecydowałam, że zamiast wziąć moto taxi, do Nyabugogo udam się pieszo. Zaczęłam iść ulicą, włożyłam słuchawki w uszy i Jason Upton zaczął mi śpiewać „you are not alone”. I nie byłam sama, w tej chwili czułam że Tata prowadzi mnie za rękę. To był dobry godzinny spacer do miejsca, skąd odjeżdżają matatu (minibusy) do mojej wsi. Po drodze mijałam ludzi, którym mogłam się w końcu przyjrzeć, uśmiechnąć się, zatrzymać przy panu bez nóg i dać mu pieniążek, przeprowadzić staruszkę przez ulicę...tylko jedna dwumetrowa pani mi się dziwnie przyglądała, a zwłaszcza moim klapkom, jakby je chciała dla siebie, więc zrezygnowałam z kontaktu wzrokowego ;). To był dobry dzień. Wciąż czekam na info z biura czy przydzielili mi wizę.
Dwa wieczory wraz z Sereną zorganizowałyśmy wieczór gier dla dzieciaków, które miały najlepsze wyniki w szkole. Poza zabawą zorganizowałyśmy im też małą przekąskę w postaci popcornu i cukierków. Pierwsza grupa stanowiła młodsze dzieciaki. Dobrze było patrzeć na ich radość. Bardziej były chyba podekscytowane przekąską niż grami. W pewnym momencie Gilbert zaczął zmieniać barwy twarzy jak kameleon. Jak kolor zmienił się na zielony powiedziałam mu żeby nie ryzykował i skończył popcorn później. Jedną z gier była memory game. Wszyscy świetnie wykazywali się pamięcią, poza Valerią, która najwidoczniej wciąż była bardziej zaabsorbowana jedzeniem niż grą. Podczas gdy reszta miała po kilka par, ona nie miała żadnej. Za każdym razem jak ktoś znalazł parę komentowałam „good job” albo „nice work”. Gdy na stole pozostało może 5 par, w końcu Valeria znalazła jedną po czym krzyknęła jakby pytająco patrząc mi prosto w oczy „GOOD JOB”? Wszyscy, z Valerią na czele wybuchnęli śmiechem. Swoją drogą to wesoła z tej Valeri przylepa, jakby mogła nie wypuszczałaby cię z ramion. Ostatnio mamy tutaj „puzzle movement” i również Valeria robi znaczny progres w ich układaniu, z 12 elementów przeszła na 24.
Agnes i Valeria - wieczór gier.
Akcja materacy jest praktycznie zakończona. Jednego popołudnia ponad 30 osób ze wsi zebrało się na naszym wzgórzu przed kościołem. Pośród zebranych były już poznane przeze mnie wdowy, co sprawiło że nasze „pozdrowienie” było jak powitanie starych znajomych, pełne uścisków i ciepłych słów – byłam wzruszona. Wszyscy zasiedli na ławkach, które przedtem dzieciaki wyniosły z kościoła. Standardowo, spotkanie rozpoczęłam ja, opowiadając im krótko i zwięźle historie Boga, który przez pokolenia wyciągał swoje ręce do ludzi, przemawiając przez proroków, pośród znaków i cudów dając znać o swojej miłości, ale którego ludzie odrzucali. Aż w końcu posłał syna swego jednorodzonego, przez którego śmierć i zmartwychwstanie, możemy wrócić do Boga, możemy żyć mając pokój w sercu, którego tak często nam brakuje . Potem mama JoJo przekazała wszystkim info organizacyjne, co i jak. Ludzie ustawili się przed kościołem i nasze dzieciaki zaczęły wynosić materace i przekazywać je czekającym w kolejce. Wiem że się powtarzam, ale nie zaszkodzi powtórzyć się jeszcze raz. Wy tam - jesteście ludźmi znaczenia, których udział, nawet jeśli wydaje się małym, ROBI RÓŻNICĘ w życiu ludzi, dzięki wam ktoś nie będzie spał na ziemi! Czyńmy różnicę, czyńmy ją każdego dnia! Ubóstwo przybiera wiele form, nie tylko tą fizyczną, w której ludzie dosłownie są głodni i spragnieni, bez domów, bez niczego. Tak często wokół nas jest tylu samotnych ludzi, tylu nagich odartych z nadziei, tylu głodnych ciepłego słowa, tylu spragnionych uwagi kogokolwiek lub chociażby uśmiechu, oni również są ubodzy, innymi słowy potrzebujący. I może nie materac czy kozę, ale podarujmy komuś chwilę czasu, wysłuchajmy go, powiedzmy dobre słowo, dodajmy otuchy i obdarujmy uśmiechem – to wcale nie tak dużo, ale jakże ogromną różnicę czyni dla wielu z nas. Tego właśnie chce od nas Tata – kochaj bliźniego. Jak? Spragnionemu daj pić a głodnemu jeść, nagiego przyodziej... W dzisiejszym świecie , to co się liczy to rezultaty, ale w życiu nie chodzi rezultaty ale o miłość. Pewnego dnia wszyscy staniemy przed Bogiem, i szokujące jest to na podstawie jakże prostej rzeczy Wszechmocny nas osądzi: byłem głodny i daliście mi jeść, byłem spragniony i daliście mi pić, byłem nagi i przyodzialiście mnie...wow! Szukajmy więc wielkich rzeczy i przykładajmy ręce do wielkich dzieł, ale nie zapominajmy o tym największym dziele miłości, które wypełnia się przez małe rzeczy. Przy okazji tej wizyty, jedna wdowa powiedziała mi, że jej koza już raz miała młode i że przekazała nowo narodzoną sztukę dalej...czy to nie jest piękne? Małe rzeczy składają się na wielki sukces...jeszcze raz dziękujemy! Zostały nam trzy materace, które na dniach zawieziemy do wioski, w której mieszka Habimana, chłopiec, którego znamy i który mieszka w skrajnie biednych warunkach.

Kilka chwil, które są śmieszne/cenne/nie obojętne:
granie z dzieciakami w grę „would you rather” i pytanie Mugisha „would you rather have a baby or husband?;
„Oh yeah” - okrzyk Sereny będącej na dworze, która z pasją zabija muchy, których ostatnio jakby się namnożyło. Nie wiem czy spotkałam kiedykolwiek kogoś, kto czerpałby więcej rozkoszy z zabijania owadów;
„Auntie Wiola we eat Christmas” Gemi pełna ekscytacji z powodu uczty Wielkanocnej, którą mieliśmy tydzień po Wielkanocy z powodu Memorial Genecide;
„I want to go to heaven but I don't want to die” – Dodea do Isaaca;
wracając z family time zatrzymać się na chwilę i patrzeć w niebo (ostatnio jest niesamowicie rozgwieżdżone i do tego była pełnia księżyca ;)),
widok Codiego (nasz najmłodszy) który na widok Snake killerki (naszej najstarszej mamki), która właśnie wracała z urlopu, wybiegł na drogę z otwartymi ramionami krzycząc „Mama Bi Bi”-ta kobieta, mimo swojego podeszłego wieku jest dla niego jak matka;
granie z dzieciakami w siatkówkę, co trwało niestety krótko -jednego dnia opuściłam ich na 5 minut i jak wróciłam piłka była już przebita;
granie z dzieciakami w grę w której między innymi wykrzykuje się kraje i ich okrzyk „Porolandi” - poprawianie ich nic nie daje, Isaac przez ponad dwa lata uczy ich wymawiać USA zamiast usa – czytaj ciągiem;
widok Arsena, który dobrowolnie oddał klucz do klasy Elia mówiąc: „you first” - rezultat niedzielnego kazania,
wracając z Kigali widok grupki chłopców, z których jeden, na mój widok, zdjął buty i przekazał koledze, podszedł do mnie na boso i powiedział „Give me shoes”;
„Yesu we”( „O Jezu”) reakcja Immaculle podczas lekcji komputera na zmniejszenie/zwiększenie okna programu.

Agnes i Dodea

piątek, 13 kwietnia 2012

For Narnia!!!

No i mamy kwiecień. Pora deszczowa chyba wkońcu do nas zawitała i w ostatnim czasie mieliśmy regularne opady. Jednego dnia mieliśmy tu nawet potężną burze. O tyle było to niezwykłe doświadczenie, że burza zamieniła się w grad tak, że trawa w mgnieniu oka pokryła się lodowymi kulkami. W tym czasie wraz z gromadą dzieciaków miałam library time. Podczas najgorszego uderzenia, wyglądały one przez okno, przyglądając się temu co dzieje się na zewnątrz. Samochody na ulicy zatrzymały się, dwa drzewa złamały się jak zapałki pod naporem silnej dłoni, do klasy przez górne okienka wentylacyjne zaczeły wpadać kamyki i kurz, a całe to widowisko oglądaliśmy przez lodowe kuleczki które jakby ktoś sypał workami z nieba. Po jakimś czasie, gdy wciąż padało jednak natężenie wiatru znacznie osłabło, dzieciaki zaczęły wystawiać ręce na zewnątrz by dotkąć te tajemnicze kulki z nieba. Jakże śmiesznie było oglądać ich reakcje. Z dłońmi pełnymi lodu skakały z nogi na noge wyrażając tym samym chłód jaki czują aż w końcu rzucały na ziemie zawartość dłoni tak jakby je parzyły. Kiedy na zewnątrz trochę się uspokoiło wybiegły wszystkie na dwór i zaczęła się zabawa. Momentami ich radść przemieniała się w dzikie tańce, niektórzy chłopcy zdjęli nawet koszuli, wszyscy co chwilę zajadali się lodowymi kulkami, piszcząc przy tym z podniecenia. Dla jednych była to burza dająca nowe doznania jak chociażby mrozu, który jak dotąd trudno było im wyjaśnić. Dla innych była to burza która przyniosła wiele strat, nie tylko materialnych ale i zdrowotnych. Podczas największej nawałnicy dachy domów latały, drzewa się łamały i zapewne wielu ludzi było zranionych. Córka naszego ogrodnika Asiela znalazła się w szpilatu, gdyż właśnie jej dach porwał wiatr po czym zapadł się na dom, robiąc wielkie zniszczenia i raniąc ją. To zapewne była niezapomniana dla wszystkich burza, niezależnie od doświadczeń.
Już drugi tydzień dzieciaki mają przerwę świąteczną. Na początku ferii niektóre wracały do szkoły na kilka godzin nie tyle by się uczyć ale by pracować na plantacji kawy, która jest tuż koło szkoły. Tak czy inaczej większość jest w domu i popołudniami mamy różne zajęcia. Jednego dnia graliśmy w różne gry, między innymi „gąski gąski do domu” - znacie to? Zabawa była przednia i dzieciaki wykazywały zainteresowanie by kontynuować grę do czasu kiedy Fiston w roli złego wilka zderzył się głową z jedną z „gęsi” o imieniu Dodea. Krew się polała...wilk miał rozwalony łuk brwiowy, gąska skroń. Po opatrzeniu ich przez mama Olive, zdecydowaliśmy się zabrać ich do kliniki, bo rany były dosyć głębokie więc może chłopcy będą musieli być szyci. Po kilku godzinach wrócili nie tknięci igłą – ufff szycie nie było potrzebne. Innego dnia podczas library time Arsen próbował swoich aktorskich sił. Po zabawie w zagrodzie świń przyszedł by układać puzzle. Wszystkie dzieciaki poprosiłam żeby umyły ręcę zanim wezmą książkę czy też puzzle. Wszystkie wykonały polecenie poza Arsenem. Siedział przy mnie i kilkakrotnie prosił mnie o puzzle – za każdym razem otrzymywał tą samą odpowiedź. W końcu położył się na ławce i wymusił łzy które zaczeły spływać po jego policzkach. Po chwili poza łzami, glutki zaczeły spływać mu z nosa robiąc małą kałuże. Zerkał na mnie co chwilkę by upewnić się że widzę. Po kilku minutach wytarł glutki o koszulkę, otarł łzy i jakby nigdy nic wstał by pójść do kranu umyć dłonie. Niezły z niego gagatek, jeśli ma dobry humor jest jak do rany przyłóż, ale jak mu coś nie na rękę to potrafi dać w kość. Innego dnia wraz z dzieciakami puszczaliśmy bańki mydlane. Zanim im je rozdałam Arsen spytał mnie „gdzie są bańki” na co ja „ w twoim nosie”. Moja odpowiedź wywołała u niego śmiech i właśnie w tym momencie puścił bańke z nosa...to było zabawne. Teraz za każdym razem jak wycieram mu nos (Arsen ma katar 12 miesięcy w roku) mówię by pokazał mi swoje bańki na co on reaguje śmiechem i zaczyna się szoł bańkowy.

Arsene

Czas wolny od szkoły, kiedy wszyscy jesteśmy w domu całe dnie, jest szczególny pod wieloma względami. Więcej czasu spędzam z wszystkimi dzieciakami, podczas różnych zajęć mam okazję widzieć ich reakcje, zdolności i słabości, nie mniej niż swoje własne. Staram się umilić im czas tak by się nie nudziły i wychodzi mi to różnie. Raz mamy przednią zabawę, innym razem frustracja mnie ogarnia bo trudno jest mi uszczęśliwić 60-tkę naraz, a te mniej zadowolone dają mi o tym znać. Takie chwile uświadamiają mi jak bardzo potrzebuję Taty non stop by móc kochać, zamiast się złościć i tracić cierpliwość.Czasami podczas library time kiedy mam nawet 20-30 dzieciaków tak bardzo chciałabym żeby było więcej niż jedna auntie Wiola. Kiedy moje imię wykrzykuje więcej niż 5-tka tracę orientację i nie wiem co robić, a niecierpliwość oczekujących na moją pomoc udziela się także i mnie. Sama z siebie potrafię dać lub zrobić oczekując za to zapłaty w postaci wdzięczności czy uprzejmości. Gdy tego brakuje moja miłości się kończy. Ale miłość Taty nigdy się nie kończy, i kiedy widzę jak wiele cierpliwości okazuje On mnie, ile przychylności i dobroci nie zasłużonej niczym, chce umieć tak kochać tych wokół mnie. Okazuje się, że to właśnie mój dom i moja rodzina jest idealnym miesjcem by codziennie uczyć się tej lekcji. Czasami wybiegam myślami, zastanawiając się jak mogę błogosławić/kochać ludzi poza sierocińcem, którzy nie są w moim zasięgu. Dochodzę jednak do wniosku, że w jego „murach” jest tyle możliwości, by okazać cierpliwość, dobrotliwość, by nie unosić się gniewem gdy coś jest nie po mojej myśli, by nie myśleć nic złego ale spodziewać się dobrego, by zakrywać błędy, by wszystkiemu wierzyć i wszystko znosić, że to wystarczy – po prostu kochać.
Kwiecień to także czas Wielkanocy, świętowania zmartwychwstania Jezusa. Jego śmierć i zmartwychwstanie są fundamentem mojego życia. Gdyby nie te wydarzenia, to dzieło zbawienia jaką nadzieję mogłabym mieć w życiu, na czym mogłabym je oprzeć, czego się uchwycić, skoro wszystko inne przemija? W tym dniu mogłam poddać się tylko refleksjom, gdyż z powodu Pamęci Ludobójstwa z 1994 roku w całej Rwandzie właśnie w tym czasie nie można było obchodzić żadnych uroczystości świątecznych, a to za sobą niesie brak uczty, którą pierwotnie planowaliśmy dla dzieci, gier i zabaw, klaskania i grania na instrumentach. Jest to czas żałoby po tych którzy odeszli w 94' , pamięci i zadumy nad tamtymi wydarzeniami. Cały ten tydzień większość czasu spędziłam z dzieciakami na ukłądaniu puzzli, rysowaniu i malowaniu – na nic innego nie mogliśmy sobie pozwolić. Jedną z ostatnich aktywności, która sprawia mi dużo przyjemności są zajęcia rysunku, na których rysuję na tablicy jakiś motyw, który rysuje reszta. Mam tu sporą grupę talenciarzy – najbardziej lubie chwilę, w których one same mają przed oczyma swoje dzieło i widzą że naprawdę im wyszło. Lubię patrzeć jak są zachęcone własną pracą.
Kilka chwil, które są mi drogie/śmieszne/nie obojętne : podczas oglądania „Narni” z dzieciakami obserwowanie Valeri (nowej dziewczynki) i mama Claudine (nowej mamki) z kórych ta pierwsza nie raz krzyczała z wrażenia, podczas gdy druga miała buzię otwartą; zaniesienie Eliasa i Zacha do łóżka i ułożenie ich do snu – gdy zasnęli podczas odlądania filmu;


Zach

chwile w pokoju dziewczynek – leżenie z nimi na łóżku i czytanie im psalmów po rwandyjsku – powiedziały że nawet coś zrozumiały ;); widok człowieka niosącego 10 materacy na głowie!; okrzyk Anastase „For Narnia!!” podczas prostowania półki z książkami, która przechyliła się prawie łamiąc się pod ciężarem; obserwowanie różnokolorowych ptaków, które chętnie siadają na parapecie po tym jak Isaac zaczął rzucać na nim okruchy; patrzenie na Immaculee, która wkońcu pojęła jak układać puzzle i ta umiejętność zmieniła ją w maszynę do ukłdania puzzli; upór dzieciaków w przekonywaniu mnie, że to wąż mnie ugryzł, po tym jak moja stopa spuchła i przez dwa dni wyglądała jak stopa słonia- opuchlizna pomału schodzi i noga wraca do kształtów ludzkich; kobieta w sklepie ściskająca mi rękę po tym jak widziała mnie w akcji ratowowania staczającego się z parkingu samochodu – przerażona zawołałam „Isaaca!!!” i Serena dobiegła do mnie próbując zatrzymać samochód razem ze mną - znajomy Isaaca w sklepie powiedział, że widzowie byli zdumieni bo każda kobieta rwandyjska poprzestała by na patrzeniu;i moje ulubione wspomnienie – siedzenie z Arsenem po zmierzchu na wzgórzu, przyglądanie się błyskawicom, które rozświetlały niebo w oddali i śpiewanie pod nosem „ you make all things work together for my good”!

Anastase

środa, 21 marca 2012

I'm strong

Nadeszła pora deszczowa. Do maja powinniśmy mieć tu regularne opady, co kojarzyć się może z szarościa i mało przyjemną porą roku. Tak jednak nie jest, gdyż pomiędzy ulewami, słońce świeci i swoim gorącem osusza ziemię w mgnieniu oka. W tym właśnie sezonie wszystko wydaje się zieleńsze a słoneczne dni wydają się jeszcze upalniejsze niż podczas pory suchej.

Projekt wymiany materacy w sierocińcu został zrealizowany. Kilka tygodni temu wraz z Isaackiem i mama Jo udaliśmy się do Kigali na zakupy. Mama Jo zabrała nas do sklepu z najlepszej marki rwandyjskimi materacami. Przy wejściu, za niewielkim stołem, na którym było kilka kartek papieru, kalkulator i kasa, siedziała pani sprzedawczyni. Nie ruszając się z miejsca, wskazała nam palcem na materace po czym obliczyła jaki rabat możemy otrzymać przy zakupi większej ilości.
Ponieważ na sklepie nie było 68 sztuk z rodzaju który wybraliśmy, umówiliśmy się, że w drodze powrotnej (czyli po około 3 godzinach) sfinalizujemy sprzedaż. Z powodu deszczu który nas zastał , cała akcja została przełożona na inny dzień. Tego innego dnia, który miał miejsce tylko kilka dni później, a był to słoneczny dzień w kórym nie zapowiadało się na deszcz, pojawiliśmy się w sklepie ponownie. Stół i pani która przy nim siedziała wyglądała jak gdyby nie ruszała się z miejsca przez cały ten czas. Wyglądało na to że niewiele się działo przez te kilka dni a jednak pani z uśmiechem na twarzy obsłużyła nas. Zupełnie inne doświadczenie miałam tuż przed wylotem kiedy pani w markecie na wyspie z cukierkami na widok mnie i mamutki skrzywiła się tak jakbyśmy przeszkodziły jej w robieniu „nic”. Oliwy do ognia dodała moja prośba by odliczyła 70 cukierków. Cmokała (oznaka niezadowolenia) przy co drugim odliczonym cukierku – to było dosyć zabawne... no ale wracając do materacy. W sklepie czekały na nas już odliczone sztuki. Teraz była tylko kwestia zorganizowania transportu. Udaliśmy się na inną ulicę na której znaleźć moża było sporo „wozów dostawczych” Gdy informacja o tym czego dwoje muzyngu (ja i Isaac) tutaj szuka poszła w eter, zaraz otoczyła nas grupa mężczyzn. Po chwili zorientowaliśmy się, że większą liczbę stanowią ci, którzy nie są w stanie nam pomóc w żaden sposób. Jedni przekrzykiwali drugich, jakiś nieznajomy mimo chodem spróbował szczęścia oświadczając mi się. Takie „szybkie” (zadziwiające, ale zdążylśmy się sobie przedstawić) oświadczyny kobiecie muzungu są tutaj tym czym w Polsce totolotek...to jednak nie był szczęśliwy dzień dla tego pana. Upłyneło trochę czasu zanim z tego zbiegowiska wybraliśmy gościa, który miał samochód i był dostępny od ręki. Pojechaliśmy z nim do sklepu i załadowaliśmy materace na przyczepę. W drodze do sierocińca towarzyszyłam naszemu kierowcy tylko ja (Isaac i mama Jo wrócili do Kigali załatwiać swoje sprawy). Ciekawa byłam tej przejażdżki zwłaszcza, że już pod sklepem ,cofając kierowca zarysował/wgniótł tył samochodu stojącego na parkingu. Zanim dojechałam do sierocińca zmienił się kierowca samochodu, po drodze na szczęście nie było już żadnych niespodzianek. Wlekliśmy się jak „kulawy” ślimak...ale tym razem wcale mi to nie przeszkadzało...małymi KROCZKAMI byle do przodu. W sierocińcu radość z materacy była wielka. Niektóre dzieciaki wciąż moczą się w nocy, dlatego dla nich kupiliśmy specjalne maty, które jednego całego dnia przyszywaliśmy do materacy. Rozdawanie materacy lokalnym ludziom wciąż przed nami. Jeszcze raz wszystkim dziękuję za pomoc!

Nowe materace

Ponieważ rano zazwyczaj mam library time z dzieciakami, rzadko zdarza mi się pomagać w kuchni, czego mi naprawdę brakuje. Jednego dnia, kiedy udało mi się dołączyć do mamek i dzieciaków, mama Faida podskoczyła na krześle i z uśmiechem przekazała mi miskę z pomidorami, papryką i cebulą – nikt tutaj nie lubi kroić pomidów. Claude siedząc obok mnie śpiewał pod nosem Ce Ce Celina przypominając mi Kazika Staszewskiego i jego piosenkę Celina. Dziewczynki podchwciły kilka polskich słów i przez cały czas rechotały ze śmiechu wypowiadając je na głos. Kilka dni później Liliane wołanie „Kocham cie cioci Wiola” made my day.

Czasami wciąż towarzysze dzieciakom w drodze do szkoły. Od czasu incydendtu z kobrą plujką zmieniły one trasę i teraz trochę nadrabiają wybierając drogę przez Nkoto (centrum wsi gdzie też znajduje się środowy market). Nawet podoba mi się ta zmiana...nowe krajobrazy malują się przed oczami. A propos krajobrazów, jednego dnia odprowadzałam dzieciaki do szkoły...dzień należał do przyjemnych jako że słońce schowane na pochmurnym niebie nie prażyło aż tak bardzo, wiał przyjemny wiatr. Krajobraz stanowiły ciemno zielone wzgórza, niebo było pochmurne więc cały krajobraz przybierał ciemnych barw...No cóż nie cały, nie wiem jak przez te gęsto ściśnięte chmury przebiło się słońce, jego promienie nie były widoczne gołym okiem...a jednak jedno wzgórze, to najniższe było całe oświetlone...zieleń była soczysta i jaskrawa, miejsce to świeciło jakby samo z siebie pośród tych wszystkich ciemnych, wyniosłych wzgórz. Niesamowity widok, wręcz nieprawdopodobny, przykuł on moją uwagę od razu i przyznam się że nie mogłam spuścić oka z tego jednego, położonego na samym dnie wzgórza. Myślę że miejsce kiedy „świecimy” najbardziej jest miejcem kiedy jesteśmy uniżeni/najniżej...W dzisiejszych czasach uniżenie kojarzy się ze słabością, może dlatego że wszystko dookoła krzyczy że kiedy się uniżasz to jakby odzierano cię z godności, że to ci wywyższający się coś znaczą i do czegoś dochodzą, mają autorytet i respekt innych... No cóż, pewnie myślałabym tak samo gdybym nie sptkała na swojej drodze życia pewnej Osoby, która mimo tego iż była/jest Królem był uniżony aż do samej śmierci...i chociaż na początku wydawałoby się że to przyniosło Mu porażkę, w rzeczywistości dało zwycięstwo, chwałę i autorytet do sądzenia żywych i umarłych. Jego królestwo jest do góry nogami. W nim nie tylko przebaczasz wrogom ale ich kochasz, kiedy chcesz być zauważony czynisz rzeczy w ukryciu, a te rzeczy, które robisz w ukryciu rozgłaszane są na dachach. Jeśli chcesz w nim żyć musisz umrzeć, a jeśli chcesz mieć pozycję stajesz się sługą wszystkich...czyste wariactwo. Ale kiedy jesteś zakochany w Królu, stać cię wtedy na to szaleństwo.

Raz w tygodniu staram się mieć z dzieciakami jakieś zajęcia plastyczne. Już po krótkim czasie mój pokój zaczął tonąć w ich pracach dlatego założyłam każdemu teczkę by móc zachowywać dzieła ich rąk. Isaac zgodził się też kupić kilka wielkich mat z liścia bananowca, które powiesiliśmy w holu kościoła. Dzięki temu mogę wywieszać ich prace tak by każdy mógł je oglądać...ale mi to radoche sprawia. Myśle sobie, że i dla dzieciaków to dobrze...pamiętam że jako mała dziewczynka cieszyłam się i byłam dumna gdy moja praca wisiała w holu przedszkola.


Prace dzieciaków

Na dniach nasz mały Cody miał mały wypadek. Jedną z jego ulubionych zabaw jest udawanie, że prowadzi motor za pomoca kijka. Niefortunnie upadł on okiem prosto na kij...Dzięki Bogu nic poważnego się nie stało i oko jest całe. I wiecie co, na drugi dzień znowu jeździł motorem po całym podwórku...

Jednego wieczora, gdy Tyrrellsi wybrali się do Kigali, zaprosiłam mamki na wieczór filmowy. Ostatnie tygodnie regularnie wyłączają nam prąd w godzinach wieczornych, kiedy przydałby się najbardziej, tak też i tego dnia miej więcej koło 18.30 wszędzie zapanowała ciemność. Prądu nie było do 22:00. W międzyczasie pojawiło się pięć mamek na umówiony seans. Zasiadły one na sofie i czekały na film...przez to kilka minut zapadła niezręczna cisza. W końcu włączyłam film, informując je, że baterii w komputerze mam tylko na kilka, może 10 min, ale może do tego czasu podłączą nam prąd. Nie podłączyli, a komputer zgasł w momencie, gdy na ekranie rozgrywała się akcja. Znowu zapadła głucha cisza, a my wszystkie siedziałyśmy w ciemnościach czekając na cud. Jakieś 15 min zajeło mi zanim żarówka zapaliła się w mojej głowie – komputer sierocińcowy! Bateria w nim była pełna dzięki czemu mogłyśmy dokończyć film. Tak na marginesie to powiem wam, że bardzo śmiesznie jest oglądać filmy z mamkami, przeżywają one i komentują przez cały czas. Tym razem dosyć regularnie w ciemnościach pokoju można było słyszeć, wykrzyczane w nerwach „Yesu wye” co znaczy „O Jezu”. Najśmieszniejszy był jednak moment gdy mama Serafina po udanej akcji zaczęła dziękować policjantom-aktorom za uratowanie dziewczynki w rąk złych ludzi.
Wspomnę jeszcze kilka sytuacji, które wydały mi się urocze/śmieszne/nie obojętne : w drodze do szkoły lokalne dziecię biegło do mnie z otwartymi ramionami, w końcu przytulając się do mnie, podczas spaceru z Sereną widziałąm kilku mędrców siedzących na ławeczce w głębokim buszu, popijających piwo bananowe, pomaganie małej jaszczurce wydostać się z prysznicowej bali, której ścianki były za wysokie by gad się wygramolił-byłam z siebie dumna!, moment w którym Valeria załapała, po kilkudniowym uczeniu jej alfabetu, jak we właściwej kolejności przepisać literki z tablicy na której był alfabet, Ines wołająca na mnie cieć Wiola zanim wbiła sobie do głowy ciocia Wiola, widok Brook, jednej z mniejszych i najchudszej dziewczynki, która niosąc 5 litrową butlę z wodą oznajmiła mi wskazując na swe „żabie ramionka” - I am STRONG!


Brook

sobota, 18 lutego 2012

Cameleonowo

Miesiące mineły w mgnieniu oka, a ja po trzy miesięcznej wizycie w rodzinnym domu poraz kolejny wróciłam do... domu. To może brzmi dziwnie, ale tak właśnie się czuję w tym miejscu, co prawda z niezrozumiałą kulturą, w której obsługa klienta jest im tak obca jak obce jest doświadczenie mrozu ,gdzie naturalnym zjawiskiem jest okazywanie sobie przez mężczyzn czułości/przyjaźni poprzez trzymanie się za ręce czy też przytulanie się w miejscach publicznych, natomiast gwiżdżącą kobietę uznaje się za prostytutkę. W miejscu z niezrozumiałym językiem, w którym nie występuje słowo „natychmiast” jak również jego synonimy, ale jednak z poznanymi mi ludźmi, 60-tką Wspaniałych, otoczeniem, które jest bogate w zapachy, kolory i krajorazy zawsze zielonych wzgórz...
Podczas mojej nieobecności w sierocińcu zaszło wiele zmian. Dookoła terenu pojawiło się ogrodzenie, które w środku skupia wszystkie budynki plus pole i ogród wokół których nie było wcześniej żadnej siatki. Ten fakt powoduje, że nasza ostatnia żywa koza (dwie śmiertelnie zachorowały,z czego jedna z niewielką pomocą Isaaca i Rugamby) panoszy się po całym terenia jak królewna, oddając kał i mocz gdzie jej się żewnie podoba, co nie ukrywam, czasami mnie irytuje, a zwłaszcza gdy na moich oczach Elias poślizgując się upada prosto w odchody. Chociaż pozostanie pośród żywych nie zawsze jest takie miłe i przyjemne dla naszej „Ocalałej”. Myślę, że chwile w których Gilber (w roli szalonego 'ujeżdżacza” koni), próbuje ujeżdżać kozę, pozostawią lekką traume na długo, a na pewno do czasu aż przestanie kuleć po tym afrykańskim rodeo . Nasza krowa ocieliła się i jak wcześniej nie dawała mleka w ogóle teraz daje go około 10 litrów dziennie. Nasza świnia „Christmas” zrealizował swoje powołanie i został skonsumowany podczas świąt Bożego narodzenia, pozostaiając po sobie sporo potomstwa, gdyż obie maciory porodziły łącznie 11 prosiaków. Mamy też psa Halle, na myśl którego na początku miałam „mieszane” uczucia, a który okazał się całkiem miłym szczeniakiem.



Z bardziej egzotycznych zwierząt, mamy kilka kameleonów, które jak się okazuje żyły pośród nasz przez cały ten czas. Jak do tego doszliśmy...Otóż pewnego dnia Isaac znalazł kameleona - bardzo chciał mieć jednego więc był przeszczęśliwy. Radość ta była jednak krótka, gdyż kameleon postanowił zwiać...Zrozpaczony Isaac powiedział dzieciakom, że ma nagrodę dla tego, kto odnajdzie uciekiniera. Po krótkim czasie, na zewnątrz słychać było wrzawę i krzyki dzieciaków „Papa Isaac! Papa Isaac”...znalazła się zguba. Za chwilę po raz kolejny dzieciaki zdzierały gardła, krzycząc „papa Isaac!”- znalazły drugiego. Historia ta powtórzyła się jakieś 5 razy...Tym sposobem byłby dni, kiedy mieliśmy do 6 kameleonów, które mieszkały sobie w okolicach domu. W chwili obecnej zostawiliśmy sobie jednego, którego Isaac nazwał Skiter od Moskito
Jak ja lubię jak Tata mówi do mnie przez codzienne zwykłe sytuacje, relacje międzyludzkie przypominając mi o ważnych rzeczach, prawdach o których tak często zapominam, jak np. o tej, że kto szuka ten znajdzie. Świetne w powyższej historii też jest to, że część dzieciaków nie wiedziała że kameleony żyją pośród nas...ale zdobycie nagrody było tak wielką motywacją, że nie widząc gada wcześniej na oczy w naszych okolicach i tak szukały go pośród krzaków, drzew i wysokiej trawy na terenie całego sierocińca...i znalazły ;) Pomyślałam sobie, że kiedy mamy obiecaną nagrodę, pobudza to w nas wiarę by spodziewać się tego czego się nie widziało i determinację do tego by mimo wszystko szukać igły w stogu siana, mając pewność że gdzieś tam jest skoro została za to wyznaczona nagroda...pytanie jest...czy wierzymy że jest nagroda dla tych, którzy dokończą biegu?


Pewnego dnia, siedziałam sobie przed domem, gdy nagle usłyszałam jak Mamy(jedna z dziewczynek) płacze w niebo głosy. Wyszłam by zobaczyć co się stało, wracała ona ze szkoły z zakrytą twarzą. Nie do końca potrafię sobie wyobrazić jak to mogło się stać, ale powodem jej rozpaczy było spotkanie pierwszego stopnia z wężem (prawdopodobnie kobra „plująca”), który plunął jej swoim jadem na twarz (odcinek drogi do szkoły jest wzgórzysty, więc jest prawdopodobieństwo że gad mógł być na poziomie jej głowy). Zaprowadziłam Mamy do Olive (mamki która zajmuje się opatrzaniem ran), gdy po chwili usłyszałam płacz Immaculee, która jak się okazało również stała się ofiarą tego zdarzenia, jako że szła tuż przy Mamy. Twarze i oczy obu dziewczynek bardzo spuchły, usta wyglądały jak po liftingu więc Papa Jo zawiózł obie do człowieka z okolicznej wioski, który specjalizuje się w wężach i z którego pomocy podobno korzysta przychodnia. „Wężokolog” zrobił jakąś miksturkę z ziół i podał dziewczynką. Te zażyły lek i po powrocie do domu resztę dnia przeleżały w łożkach. Na drugi dzień wyglądały i czuły się tak jakby nigdy nic się nie stało...widać gościu naprawdę zna się na rzeczy. Ostatnio widziałam też jedną z naszych starszych dziewczynek Francine, która w kuchni wyciągala z ognia jakieś zielsko, którym potem okładała swoją opuchniętą dłoń...No cóż, w wykorzystywaniu naturalnego dobra kóre nas otacza, śmiało mogę powiedzieć, że jesteśmy sto lat za murzynami.
Bardzo lubię obserwować dzieciaki. W ostatnią niedzielę Gilbert wywijał sobie uszy na zewnątrz, co w efekcie końcowym sprawiało wrażenie jakby końcówki były obcięte. Oczywiście siedzący po obu jego stronach Jean Cloude i Shema też tak chcieli...więc wywijali sobie uszy na różne sposoby: na sucho, na ślinę, na gwoździa, trzymali je wygięte przez dłuższą chwilę z nadzieją że tak im już zostaną – bez skutku więc wkońcu sie poddali...zabawnie było ich obserwować...Tak samo przyjemnie było obserwować reakcje wszystkich podczas jednego z family time, kiedy rozdałam dzieciakom i mamkom długopisy czterowkładowe, które przywiozłam ze sobą. Ale była radość...koncepcja kilku rzeczy w jednej była im nieznana, więc radość ta była połączona z zadziwieniem. Fascynacja malowała się szczególnie na twarzy mama Faida, która wzniosła swój długopis pod światło, oglądając go z otwartą buzią tak, jakby odkryła Amerykę.

Pozdrawiam was ciepło i do następnego...