poniedziałek, 23 maja 2011

Snake Killer

Czas mija a wraz z nim kolejne tygodnie. Dni mijają spokojnie...powiedziałabym nawet, że mimo całej tej egzotyki kultury, przyrody, klimatu, która wypełnia to miejsce, pojawiła się rutyna, i ku memu zdziwieniu nawet tak licznej rodzinie może towarzyszyć. Przy tylu dzieciach oczywiście każdego dnia różne rzeczy mają miejsce..i tak jak one są różne tak czynią każdy dzień innym od drugiego..niemniej jednak zarysował się już pewien schemat. Wiem, że poranki spędzę na zajęciach angielskiego, które czasami bywają dla mnie frustrujące, bo tak jak na zachodzie ludzie płacą grube pieniądze, by nauczyć się języka obcego, tak w Afryce mam wrażenie, że mogłabym motywować nasze dzieci do nauki angielskiego płacąc im grubą kase..a i tak nie mam pewności czy to by poskutkowało. Wkrótce, jak tylko Daniella i Jessi wyjadą, wprowadzę w życie nowy system nauczania..moze ten się sprawdzi...W południe część dzieci wraca a część wyrusza do szkoły..więc czasami odprowadzam je urządzając sobie spacer. Od poniedziałku do piątku popołudnia oznaczają zabawy z dzieciakami, Library Time+czasami Family Time na zakończenie dnia. Środy to dzień targowy i zazwyczaj dzień kiedy jedziemy do Kigali, chociaż ja nie zawsze się zabieram, preferując spokojny czas w domu. W każdą niedzielę mamy poranne nabożeństwo a po lunchu dzieciaki wybierają się na „boisko” by rozegrać mecz piłki nożnej. Chyba naturalne jest to że pewne rzeczy stają się rutyną...każdy chyba jej doświadcza. Poza nią, codziennie staje twarzą w twarz z 60-ką cudownych dzieci, które też miewają gorsze dni, ktore też bywają kapryśne i na swój sposób przeżywają ciężki dzień. Jedne zamykają się w swoim małym świecie nie dopuszczając nikogo do środka, inne, rzadko ale jednak, uciekają z sierocinca, wtedy zaczyna się wielkie poszukiwanie, jeszcze inne,rzadko, ale jednak, znalezionym kawałkiem szkła tną jak leci wszystkie plecaki, które wiszą na łóżku każdego dziecka, bywa też, że ktoś „wstał lewą nogą” i robiąc wszystko na przekór daje do zrozumienia, że nie będzie z nim dzisiaj łatwo...Czy życie tutaj jest piękne? TAK! A każde dziecko kocham „jak swoje”... ale poza cudownymi chwilami które tutaj przeżywam, każdego dnia stawiam czoła codzienności miejsca w kórym żyje...to chyba brzmi wam znajomo! No ale przecież nie chodzi o to by być zjedzonym przez rutynę lub być przygniecionym przez trudności, które spotykają każdego z nas...ale by mimo wszystko zauważać człowkieka obok, by dostrzegać rzeczy wokoło, które nie muszą być wcale nieistotne, niezauważone, ale mogą wymalować uśmiech na twarzy...Zauwarzyłam że nie jestem w stanie przeżyć dnia wartościowo, jeśli mój wzrok nie sięga dalej niż mój własny nos. Ale kiedy tylko odwracam oczy od siebie i zauwarzam ludzi wokoło mnie, mój horyzn się poszerza, mój zasięg się powiększa...a moją gotowość do życia zaczynam mierzyć nie według tego czego nie mam, ale według tego co mam. No i okazuje się że każdy dzień ma w sobie perełki, którymi może nie jest np. wygrana w totolotka, ale dzięki szerszej perspektywie zwyczajne rzeczy nabierają znaczenia i czynią dzień kolorowszym.

Pewnego dnia, kiedy dzień chylił się ku końcowi...dzieciaki były już po kolacji i spędzały ostatnie chwile na podwórku na robieniu niczym..Arsen i Henry dostrzegli węża na placu zabaw o czym zaraz powiadomili Isaaca. Gad nie był niewiadomo jak duży (około 40cm) więc Isaac złapał go w plastikowe pudełko. Biedne stworzenie przez około pół godziny przeżywało tortury będąc obserwowane przez około 60 par oczu przy głośnych okrzykach „aaaaaa” i „wooow” z przeważającą ilością dziewczęcych „aaaaaa”. Wąż nawet nie był świadomy, że to nie koniec męki i że może spotkać go coś gorszego...ale przekonał się o tym gdy na plan, sceny niczym z najgorszego koszmaru, weszła Mama Epiphanie – najstarszy członek Victory Family liczacy około 60 lat.
Wyraz jej twarzy był pełen skupienia, wiedziała ,że zaraz stanie do walki z gadem. Pochwyciła kij i jak tylko wąż został wypuszczony z pudełka zaczeła się walka. Staruszka okładała go z całej siły, każdy zamach jej ręki sięgał daleko poza jej głowe. Wąż wił się wił...aż w końcu przestał się wić...”Snake Killer' zawiesiła zwłoki na kiju i wyrzuciła je poza teren sierocińca w ciemnozielony busz. Gdybym mogła uchwycić ten moment jak już było po wszystkim..Mama Epiphanie stała a u jej stóp wciąż unosił się kurz po zadawanych ciosach...brakowało jeszcze tylko powoli wzmagającej się wrzawy wszystkich obserwujących tą scenę „ snake killer..SNake killer..SNAKE killer..SNAKE KILLER!! jak w scenie z „Gladiatora” gdy całe wojsko oddawało hołd swojemu generałowi wznosząc w powietrze „Maximus Maximus” po wygranej bitwie w Gruzji.

Podczas jednego z family time, zadawałam dzieciakom różne pytania, sprawdzając przy okazji ich wiedzę z lekcji angielskiego, którą prowadziłam tego samego dnia rano. Po kilkunastu pytaniach zadanych poszczególnym jednostką, w oczy rzucał mi się Gilbert jeden z tych drobniejszych chłopców z ogromnymi oczami, który próbując przekrzyczeć innych, wołał „ME ME ME ME TAKE ME” Więc rzuciłam do niego piłkę wymyślając jedno z prostszych pytań „What is your favorite drink”? „jaki jest twój ulubiony napój”? Gilbert myślał, oblizując wargi i przewracając oczami jakby liczba płynów, które w życiu pił przekraczała 4: wodę, mleko, herbatę i fantę...po czym nagle rzucił „BEER!””Piwo!” Próbowałam się nie śmiać...ale to było ponad moje siły...odpowiedź była tak zaskakująca i zabawna iiiii...do diaska, skąd mu przyszło do głowy piwo?!

Jednej soboty wybraliśmy się z dziewczynami i Tyrrel's family na zachód Rwandy. Przeznaczeniem naszej podróży było Jezioro Kivu na którym znajduje się mnóstwo wysp. Ciekawostką jest to, że na jeziorze wydzielona jest granica między Rwandą i Congo, więc część wysp należała do Rwandy a część do Conga. My mieliśmy złożyć wizytę na BAT ISLAND (Wyspa nietoperzy) nazywaną również Napoleon's Hat Island (Wyspa - Czapka Napoleon)z powodu jej kształtu. O rany, to było przeżycie..niesamowite wrażenie zrobiło na mnie to miejsce. Na poczętku totalnym zaskoczenem było to, że na Bat island powitały nas krowy i kozy...nasz przewodnik powiedział nam że same przypłynęły na wyspę..hmmm całkiem to niewiarygodne dla mnie zwłaszcza gdy widziałam dystans jaki musiały przepłynąć. Niewiem czy kozy w ogóle mogą pływać, ale według zeznań przewodnika, afrykańskie mogą..tak więc zwierzęta te, prawdopodobnie przypłynęły na wyspę by rozkoszować się smakiem tutajszej flory...właśnie sobie pomyślałam że to wyspa nietoperzy, więc to może odchody tych latających stworzeń przyciągnęły bydło na wyspę...słyszałam że pewien rodzaj nietoperzy wydziela hmmm może tutaj skończę, tak czy inaczej było dla mnie zadziwiające, że na bezludnej wyspie pasą się zwierzęta hodowlane. Jak już postawiliśmy nogi na wyspie jeden z przewodników (było ich dwóch) wyprzedził nas, znikając w gąszczu drzew...po czym zaczął klaskać i wydawać różne dźwięki...i w tym właśnie momencie nastapiła niesamowita chwila. Setki setek nietoperzy zaczęły wzbijać się w niebo wydając dźwięki. Niebo nad wyspą nagle zrobiło się czarne i jedyną rzeczą kórą można było zbaczyć były nietoperze...niesamowite przeżycie. W życiu nie widziałam tylu naraz...Latały nad wyspą przez dobre pół godziny po czym zaczęły zniżać się szukając miejsca ,by wrócić do snu z którego bezczelnie ich wybudziliśmy.. Pomijając piękne widoki i możliwość zobaczenia innej części Rwandy, warto było wybrać się na Bat island dla samego tego widoku .

Z ostatniej chwili...odprowadzałam dzieciaki do szkoły. Piękny dzień..jak zwykle słońce wyciskało ze mnie ostatnie poty. Po drodze minęliśmy kolejną osobę, której widok powoduje, że z kukurydzy przeobrażam się w popcorn, tylko dlatego że ów tubylec ubrany był w puchową kurtkę. Nagle Mami (jedna z naszych dziewczynek) zawołała mnie wskazując na swoją zakrwawioną stopę. Wesoło maszerując do szkoły kopnęła kamyk, który niefortunnie przeciął jej palec powodując krwotok, jakiego można by się spodziewać po urwaniu, nie skaleczeniu palca. Tak czy inaczej wróciłam z nią do domu niosąc ją i jej plecak na plecach przez część drogi. Rana została opatrzona, a Mami wróciła do szkoły. Myślałam że zostanie w domu bo ona faktycznie mogła mieć powód opuszczenia zajęć. Jednego dnia jak wszystkie dzieciaki poszły już do szkoły, Mugisha (jeden z chłopców) został w domu. Zapytany dlaczego nie poszedł do szkoły odpowiedział: „I am cold!” „Zimno mi!”

To by było na tyle...trzymajcie się dzielnie kochani. Poniżej zamieściłam zdjęcia z wyprawy na Bat Island.
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa

niedziela, 8 maja 2011

Simplicity of the life

Witajcie drodzy obserwatorzy. Czas leci jak szalony i oto już od ponad tygodnia jestem w Afryce, kraju w którym czas mija jakby wolniej, ludzie żyją bez pośpiechu a prostota życia jest wizytówką narodu. Przygotowania do wyprawy przebiegały znacznie spokojniej niż za pierwszym razem...pewnie dlatego, że w przeciwieństwie do pierwszego razu wiedziałam, czego mogę się spodziewać, gdzie jadę, kogo spotkam...podekscytowanie tą wyprawą przeżywałam w zupełnie inny, niewioczny dla oka ludzkiego sposób, a emocje nie targały mną już tak jak kobietami w błogosławionym stanie ;) Tak czy inaczej oto jestem tutaj, na czarnym lądzie gotowa na to co ma być. Powitanie mnie w domu piękniejsze być nie mogło. Kiedy wjechaliśmy na teren sierocińca nagle nie wiadomo skąd przybiegły dzieciaki..tak jakby skradały się za rogiem budynku czekając na odpowiednią chwilę by napaść na ofiarę, którą w tym szczęśliwym wypadku byłam ja. Jeden z chłopców miał w ręku chorągiewkę, wbiegając z nią na podwórko wygladał jak zwycięzca, który zaraz wbije flagę w ziemię, którą zdobył. Gdy wygramoliłam się z samochodu zaczął się czas przytulania, radości i skakania ...bardzo przyjemna chwila.
Pierwsze dni mijają mi dosyć spokojnie. Obserwuje co dzieje się każdego dnia, by móc zorganizować się z zajęciami, które będę prowadziła. Jak na razie codziennie mam tzw. library time, podczas którego dzieciaki czytają książki, kolorują kolorowanki (Lidzia dziękuję za nowe sztuki, są bardzo przydatne), układają puzzle. Po mału stają się mistrzami w układaniu ich...chociaż początki były trudne. Dzieciaki nie miały w ogóle koncepcji dopasowywania elementów..wciskały puzzle zupełnie nie pasujące do siebie..już nie tylko kształtem ale i kolorem czy wielkością pytając mnie jakieś sto razy na minutę „Aunti Wiola This!!” jednocześnie szukając w mojej twarzy aprobaty dla bezmyślnego układania ich...to było szalone. Poza tym w soboty zaczęłam lekcje komputera dla pracowników sierocińca plus oczywiście family time.
Od wtorku są z nami dwie dziewczyny z USA, które zostaną z nami przez trzy tygodnie. Daniela i Jessi są młodymi dziewczynami, które od stycznia tego roku zaczeły podróż dookoła świata, zatrzymując się w różnych krajacha na dwa lub trzy tygodnie by pracować zarobkowo lub też charytatwnie. Tak więc po wielu przygodach i miejscach, które odwiedziły, trafiły do nas. Niezwykle odważne i kreatywne, sypały z rękawa umiejętnościami i przygodami, które przeżyły. W pewnym momencie miałam wrażenie, że słyszę Sereny myśli więc powiedziałam jej na boku „ My permanent job is to not compare to other people” „Moją permanentną pracą jest nie porównywanie się do innych”. Jej spojrzenie mówiło, że rozumiemy się bez słów. Potem powiedziała mi, że to głupie, ale często ma odczucie że jej ciągle czegoś brakuje i że to co robi nie jest "aż tak fajne". Potrzeba doświadczania więcej i więcej może być dobra sama w sobie, ale źle zmotywowana zwykłą zazdrością może przyprowadzić człowieka o ból głowy i niską wartość własną. To ciekawe, że człowiekowi tak trudno jest uwierzyć, że to kim jest, z tą osobowością i darami, które posiada jest absolutnie bezcenne i unikatowe i stanowi całość zjawiska zwanego „Różnorodnścią”.Ciesze się bardzo, że dziewczyny są z nami...więcej ludzi to więcej zabawy, pomysłów, więcej pomocy przy dzieciakach i jak się okazuje świetne miejsce by być skonfrontowanym z samym sobą.
Jednego z pierwszych dni przyszedł do mnie Simon i wręczył mi pracę domową, którą zadałam dzieciakom w styczniu przed odlotem. Stałam jak wryta nie wierząc własnym oczom. Na pierwszy rzut oka może to nie wydawać się niczym szczególnym, ale jak wiesz, jak dzieciaki funkcjonują to kawałek papieru z stycznia wyda ci się wartością muzealną. Zwarzywszy na to, że dzieci często gubiły pracę domową już po tygodniu, wyrzucały ją, darły, z kartek robiły samoloty, kulki lub po prostu je jadły, tzn ciućkały kartkę tak długo aż stała się obrzydliwa i do niczego podobna to uchowanie kartki papieru przez 4 miesiące w całkiem dobrym stanie jest wyczynem, który przyprawił mnie o szklane oczy.
Pewnego dnia jedna z mamek wybierała się do szpitala na badania, które co miesiąc są przeprowadzane dla ludzi z HIV. Ża każdym razem jest to dla niej kilkugodzinny spacer tam i z powrotem. Chciałam jej towarzyszyć. Spytałyśmy jej, czy fakt że trzy muzungu będą szły za nią krok w krok (Serena i Jessi też się wybrały) nie będzie dla niej krępujący i ponieważ odpowiedź brzmiała „nie” w piątek o 7.00 rano rozpoczęłyśmy spacer. Maszerowałyśmy przez wzgórza przez kilka godzin...momentami nie wiedziałam czy to widoki zapierały mi dech w piersiach czy zmęczenie...pierwsze odcinki podchodzenia pod górę były męczące i jedyną myślą, którą mogłam słyszeć w głowie było „ keep breathing” „nie przestawaj oddychać”. Miałam wrażenie że sapię jak stara lokomotywa...czuliście się tak kiedyś? Skrępowana sobą zaczęłam próbować zredukować oddech..może jak będę oddychać tylko buzią nie będę tak buchać, albo wstrzymam oddech na chwilę..nic nie pomagało. ale jak się potem okazało było nas więcej sapiących, ...ufff. Na drodze spotykałyśmy ludzi pracujących na polu, dzieciaki biegające wokół chat, które mijałyśmy..bardzo podobało mi się przyglądanie się codzienności miejscowych tubylców. A to wszystko na tle zielonych wzgórz, zamieszkałych nie tylko przez ludzi ale także przez całe mnóstwo różnych gatunków ptaków, które z rana wydawało się śpiewały jeszcze głośniej. Były miejsca, w kórych mogłabym po prostu usiąść na kamieniu i przysłuchwać się temu co mnie otaczało...powstrzymując łzy od wzruszenia...Drugą myślą, która pojawiała się w mojej głowie był werset, który mówi o tym, że całe stworzenie ogłasza chwałę Boga, swojego Stwórcy. Wydawało się, że absolutnie wszystko uwielbia go przez to, że jest po prostu tym do czego zostało stworzone. W tamtej chwili było to takie proste i oczywiste... Po dwóch godzinach dotarłyśmy do celu...jakieś pół godziny czekałyśmy na mamę Faide po czym ruszyłyśmy w drogę powrotną...
Dopiero tydzień minął a ja, chodziaż materialnie nie posiadam nic, czuję się taka bogata...paradoksalne, ale prawdziwe..nie chce powiedzieć że materia nas ograbia z doświadczania pełni życia , ale może gloryfikowanie jej czy też pożądanie jej w życiu bardziej niż Życia, przysłania nam oczy, tak że często nie potrafimy cieszyć się drobnostkami, które składają się na to co nazywam szczęściem. Dziękuję wszystkim, dzięki którym mogę poszerzać swoje serce..w pierwszej kolejności Tacie, mojej absolutnie cudownej rodzinie i przyjaciołom.