Witajcie drodzy obserwatorzy. Czas leci jak szalony i oto już od ponad tygodnia jestem w Afryce, kraju w którym czas mija jakby wolniej, ludzie żyją bez pośpiechu a prostota życia jest wizytówką narodu. Przygotowania do wyprawy przebiegały znacznie spokojniej niż za pierwszym razem...pewnie dlatego, że w przeciwieństwie do pierwszego razu wiedziałam, czego mogę się spodziewać, gdzie jadę, kogo spotkam...podekscytowanie tą wyprawą przeżywałam w zupełnie inny, niewioczny dla oka ludzkiego sposób, a emocje nie targały mną już tak jak kobietami w błogosławionym stanie ;) Tak czy inaczej oto jestem tutaj, na czarnym lądzie gotowa na to co ma być. Powitanie mnie w domu piękniejsze być nie mogło. Kiedy wjechaliśmy na teren sierocińca nagle nie wiadomo skąd przybiegły dzieciaki..tak jakby skradały się za rogiem budynku czekając na odpowiednią chwilę by napaść na ofiarę, którą w tym szczęśliwym wypadku byłam ja. Jeden z chłopców miał w ręku chorągiewkę, wbiegając z nią na podwórko wygladał jak zwycięzca, który zaraz wbije flagę w ziemię, którą zdobył. Gdy wygramoliłam się z samochodu zaczął się czas przytulania, radości i skakania ...bardzo przyjemna chwila.
Pierwsze dni mijają mi dosyć spokojnie. Obserwuje co dzieje się każdego dnia, by móc zorganizować się z zajęciami, które będę prowadziła. Jak na razie codziennie mam tzw. library time, podczas którego dzieciaki czytają książki, kolorują kolorowanki (Lidzia dziękuję za nowe sztuki, są bardzo przydatne), układają puzzle. Po mału stają się mistrzami w układaniu ich...chociaż początki były trudne. Dzieciaki nie miały w ogóle koncepcji dopasowywania elementów..wciskały puzzle zupełnie nie pasujące do siebie..już nie tylko kształtem ale i kolorem czy wielkością pytając mnie jakieś sto razy na minutę „Aunti Wiola This!!” jednocześnie szukając w mojej twarzy aprobaty dla bezmyślnego układania ich...to było szalone. Poza tym w soboty zaczęłam lekcje komputera dla pracowników sierocińca plus oczywiście family time.
Od wtorku są z nami dwie dziewczyny z USA, które zostaną z nami przez trzy tygodnie. Daniela i Jessi są młodymi dziewczynami, które od stycznia tego roku zaczeły podróż dookoła świata, zatrzymując się w różnych krajacha na dwa lub trzy tygodnie by pracować zarobkowo lub też charytatwnie. Tak więc po wielu przygodach i miejscach, które odwiedziły, trafiły do nas. Niezwykle odważne i kreatywne, sypały z rękawa umiejętnościami i przygodami, które przeżyły. W pewnym momencie miałam wrażenie, że słyszę Sereny myśli więc powiedziałam jej na boku „ My permanent job is to not compare to other people” „Moją permanentną pracą jest nie porównywanie się do innych”. Jej spojrzenie mówiło, że rozumiemy się bez słów. Potem powiedziała mi, że to głupie, ale często ma odczucie że jej ciągle czegoś brakuje i że to co robi nie jest "aż tak fajne". Potrzeba doświadczania więcej i więcej może być dobra sama w sobie, ale źle zmotywowana zwykłą zazdrością może przyprowadzić człowieka o ból głowy i niską wartość własną. To ciekawe, że człowiekowi tak trudno jest uwierzyć, że to kim jest, z tą osobowością i darami, które posiada jest absolutnie bezcenne i unikatowe i stanowi całość zjawiska zwanego „Różnorodnścią”.Ciesze się bardzo, że dziewczyny są z nami...więcej ludzi to więcej zabawy, pomysłów, więcej pomocy przy dzieciakach i jak się okazuje świetne miejsce by być skonfrontowanym z samym sobą.
Jednego z pierwszych dni przyszedł do mnie Simon i wręczył mi pracę domową, którą zadałam dzieciakom w styczniu przed odlotem. Stałam jak wryta nie wierząc własnym oczom. Na pierwszy rzut oka może to nie wydawać się niczym szczególnym, ale jak wiesz, jak dzieciaki funkcjonują to kawałek papieru z stycznia wyda ci się wartością muzealną. Zwarzywszy na to, że dzieci często gubiły pracę domową już po tygodniu, wyrzucały ją, darły, z kartek robiły samoloty, kulki lub po prostu je jadły, tzn ciućkały kartkę tak długo aż stała się obrzydliwa i do niczego podobna to uchowanie kartki papieru przez 4 miesiące w całkiem dobrym stanie jest wyczynem, który przyprawił mnie o szklane oczy.
Pewnego dnia jedna z mamek wybierała się do szpitala na badania, które co miesiąc są przeprowadzane dla ludzi z HIV. Ża każdym razem jest to dla niej kilkugodzinny spacer tam i z powrotem. Chciałam jej towarzyszyć. Spytałyśmy jej, czy fakt że trzy muzungu będą szły za nią krok w krok (Serena i Jessi też się wybrały) nie będzie dla niej krępujący i ponieważ odpowiedź brzmiała „nie” w piątek o 7.00 rano rozpoczęłyśmy spacer. Maszerowałyśmy przez wzgórza przez kilka godzin...momentami nie wiedziałam czy to widoki zapierały mi dech w piersiach czy zmęczenie...pierwsze odcinki podchodzenia pod górę były męczące i jedyną myślą, którą mogłam słyszeć w głowie było „ keep breathing” „nie przestawaj oddychać”. Miałam wrażenie że sapię jak stara lokomotywa...czuliście się tak kiedyś? Skrępowana sobą zaczęłam próbować zredukować oddech..może jak będę oddychać tylko buzią nie będę tak buchać, albo wstrzymam oddech na chwilę..nic nie pomagało. ale jak się potem okazało było nas więcej sapiących, ...ufff. Na drodze spotykałyśmy ludzi pracujących na polu, dzieciaki biegające wokół chat, które mijałyśmy..bardzo podobało mi się przyglądanie się codzienności miejscowych tubylców. A to wszystko na tle zielonych wzgórz, zamieszkałych nie tylko przez ludzi ale także przez całe mnóstwo różnych gatunków ptaków, które z rana wydawało się śpiewały jeszcze głośniej. Były miejsca, w kórych mogłabym po prostu usiąść na kamieniu i przysłuchwać się temu co mnie otaczało...powstrzymując łzy od wzruszenia...Drugą myślą, która pojawiała się w mojej głowie był werset, który mówi o tym, że całe stworzenie ogłasza chwałę Boga, swojego Stwórcy. Wydawało się, że absolutnie wszystko uwielbia go przez to, że jest po prostu tym do czego zostało stworzone. W tamtej chwili było to takie proste i oczywiste... Po dwóch godzinach dotarłyśmy do celu...jakieś pół godziny czekałyśmy na mamę Faide po czym ruszyłyśmy w drogę powrotną...
Dopiero tydzień minął a ja, chodziaż materialnie nie posiadam nic, czuję się taka bogata...paradoksalne, ale prawdziwe..nie chce powiedzieć że materia nas ograbia z doświadczania pełni życia , ale może gloryfikowanie jej czy też pożądanie jej w życiu bardziej niż Życia, przysłania nam oczy, tak że często nie potrafimy cieszyć się drobnostkami, które składają się na to co nazywam szczęściem. Dziękuję wszystkim, dzięki którym mogę poszerzać swoje serce..w pierwszej kolejności Tacie, mojej absolutnie cudownej rodzinie i przyjaciołom.
Wiola ja Cie prosze,:) wydaj kiedys kilka ksiazek... Pieknie piszesz,mialam wrazenie ze spaceruje razem z Wami,nieomal zapachnialo mi tymi wzgorzami,zobaczylam to o czym piszesz... :) Tak pieknie ubierasz to w slowa,ze wszystko staje sie prawie namacalne dla czytelnika. :) Ze tak ujme... ja stoje juz w kolejce za Twoimi publikacjami. :) Pisz ...i blogoslawienstwa kochana!
OdpowiedzUsuńNiech Twoje oddzielenie dla celów Królestwa budzi świętą zazdrość u każdego kto Cię zna i nie zna.
OdpowiedzUsuńPisz pisz pisz.....
Modlimy się Ciebie!