W planach miałam dodać jeszcze jednego posta z Ugandy, o „latających świniach” i czarnej 2 metrowej mambie napotkanej na drodze, tymczasem od miesiąca już jestem w Rwandzie i tyle się wydarzyło, że pobyt w Kyenjojo wydaje mi się tak odległy. Wciąż wspominam go z sentymentem, jako, że Tata czynił niezwykłe rzeczy, rzeczy, które tylko On mógł uczynić. Był to piękny czas, który pozostawił wiele wspomnień i przyniósł zmiany...zawsze pozostanę wdzięczna.
Gdy dotarłam do Kigali, na dworcu autobusowym czekała już na mnie rodzina Gallegos. Super było ich znowu zobaczyć, przywitali mnie bardzo ciepło. Sielanka jednak szybko została zakłócona wieściami jakie mi przekazali w drodze do domu. Dowiedziałam się, że za tydzień 36 dzieciaków będzie odesłana do krewnych. Wiedziałam, że to w końcu nastąpi, od dawna mówiło się o programie jaki rząd chce wprowadzić w życie, który ma na celu zaangażowanie rodzin by wzięły odpowiedzialność za sieroty i zamknięcie wszystkich pozarządowych sierocińców. Nie spodziewałam się jednak, że sprawy potoczą się tak szybko...za szybko. Świadomość że zostało mi z wszystkimi dzieciakami 7 dni przytłaczała mnie, ale starałam się nie pokazywać po sobie przybicia. Dnie i noce spędzałam z nimi. Pocieszające dla mnie było widzieć, że niektóre są naprawdę podekscytowane faktem, że będą mieszkać z krewnymi. Znalazły się też niestety takie, których ten fakt przerażał. Codzienne obowiązki, które zabierały nam kilka godzin dziennie, pomagały mi nie myśleć o tym co nadchodzi wielkimi krokami. Dzień po dniu mijały jak zwykle, z chwilami radości, śmiechu, frustracji...jak to bywa w rodzinie. W sobotę Wielkanocną mieliśmy wielką ucztę, naszą wspólną ostatnią wieczerzę. Jedzenie i fanta zawsze przywołują wielki uśmiech na twarzy dzieciaków, nie ważne z jakiej okazji są serwowane, świąt, urodzin czy też pożegnania. We wtorek pierwsza grupa dzieciaków została odwieziona. Tak bardzo chciałam z nimi jechać, ale nawet szpilka nie zmieściłaby się w samochodzie upchanym 9-tką dzieciaków, i całym mnóstwem toreb i plecaków, w które zapakowały cały swój dobytek. Cieszyłam się że zabierają z sobą też materace, przynajmniej mogłam być pewna, że będą miały na czym spać. To był ciężki dla mnie czas, czułam się rozdarta. Z jednej strony desperacko chciałam jechać z dziećmi, które opuszczały dom, z drugiej jednak, chciałam pozostać w domu z tymi, które odjadą w nadchodzących dniach. Przy pierwszej grupie zostałam w domu, co może było dobre, jako że zaczęłam się czuć kiepsko fizycznie. Tak czy inaczej, dzień i noc spędziłam z moimi przyjaciółmi. Na drugi dzień odjeżdżały dwie grupy. Moja kondycja spadała i mimo braku energii wskoczyłam do samochodu żeby pojechać z jedną z grup. Przy ostatnim pożegnaniu towarzyszyło nam tyle emocji, że nic nie powstrzymałoby mnie by pojechać z szlochającą Jeanette, która ciężko zniosła rozstanie z tymi, którzy byli jej rodziną przez ostatnich kilka lat...nawet słabość. Mój wyczyn okazał się głupotą, gdyż większość drogi czułam się fatalnie i pożytku ze mnie wielkiego nie było. W drodze powrotnej, resztka sił ze mnie zeszła i mówiąc krótko „umierałam”. Jak dotarliśmy do domu, domownicy wpakowali we mnie jakieś leki i przez kilka godzin leżałam w łóżku nie mając energii by otworzyć oko. Na drugi dzień rano pożegnaliśmy kolejną grupę, ja zostałam w domu. Siedzenie mnie męczyło, więc jazda samochodem po afrykańskich drogach byłaby samobójstwem. W piątek odwieźliśmy ostatnie dwie grupy. Byłam tak zdeterminowana by pojechać z jedną z nich, że nawet siły mi się zregenerowały. Nie jestem wam w stanie nawet opisać tego co się wydarzyło, tak jakby coś we mnie zgasło. Kilka razy już żegnałam się z tymi dziećmi, kiedy wracałam do Polski zobaczyć się z wami, ale tym razem to one opuszczały to miejsce. Czułam się jakby mi ktoś rękę odcinał, jakby mi coś zostało odebrane...Oczywiście właśnie w takich chwilach, wspomnienia napływają do głowy jak wezbrana rzeka, co na zmianę wywoływało uśmiech na mojej twarzy a zaraz potem łzy.
Ostatnia wspólna fotka
Jak już wszystkie dzieciaki zostały odwiezione, dałam sobie dzień by totalnie odpocząć, ale siły jakoś mi nie wracały. Ed powiedział że powinnam pojechać do lekarza więc słuchając jego rady, pojechaliśmy do Kigali. Na miejscu, gdy mnie zobaczono lekarz nalegał bym została w szpitalu na badania i obserwacji...chyba nie wyglądałam za wyraźnie. Bardzo nie chciałam zostawać, ale to chyba nie miało za wiele znaczenia. W tym w czym przyjechałam położono mnie do łóżka, podłączono kroplówki i kazano odpoczywać. Wieczorem przyjechała Debbie z Edem i Sam, przywożąc mi piżamę i kanapkę. Szpitale w Rwandzie wyglądają trochę inaczej niż te, które znałam dotychczas. W przypadkach nagłych, pacjent nie może liczyć na jakąś szpitalną odzież, nie może liczyć też na żaden posiłek czy też trunek włączając w to wodę. Jeśli ktoś z rodziny/przyjaciół nie zadba o to dla pacjenta, będzie on skazany na... post. Jedyną rzecz którą szpital zapewnia to opiekę medyczną w którą wpisane są badania, leki, zabiegi. Tak czy inaczej dzięki opiece Gallegos nie głodowałam i mogłam przespać tą noc w dresach zamiast spódnicy. Koło północy zaczęło padać, światło w sali wciąż było zapalone. W tej ciszy wsłuchiwałam się w deszcz uderzający o blaszany dach i coś jeszcze... trzepot skrzydeł. Nagle na wysokości mojej głowy zobaczyłam latającego termita. Podniosłam się by założyć na łóżko, dopiero teraz zauważoną przeze mnie moskitierę. W tej właśnie chwili moim oczom ukazały się dziesiątki termitów unoszących się tuż nad podłogą. Szybko rozwiązałam moskitierę, która miała służyć mi jako mój mur warowny, ale kilka „brzydali” dostało się pod nią. Przez chwilę siedziałam na łóżku walcząc z nimi ale to była jak walka z wiatrakami, zadzwoniłam więc po pielęgniarkę. Gdy ta przyszła, oczyściła moją „izolatkę” od intruzów. Stwierdziła że wleciały one do pokoju bo lgną do światła, więc zgasiła światło, zapewniła że teraz już nie będą wlatywać i sobie poszła. Leżąc teraz w ciemności, nasłuchiwałam deszczu i jeszcze przez jakiś czas trzepotu skrzydełek. Czułam oddech "Paranoi" na plecach, która próbowała mnie wkręcić że wciąż coś nade mną lata/po mnie chodzi, ale szybko sobie z nią poradziłam. W nocy zmieniono mi jeszcze raz kroplówkę i do rana nikt już się nie pojawił. Nad ranem podłączono mi kolejny woreczek z witaminami i kto wie czym jeszcze, po czym zrobiono mi badania. W końcu pojawił się lekarz i ku mojej wielkiej radości powiedział że poza małą infekcją nic nie znaleźli. Kroplówki zrobiły swoje więc na drugi dzień czułam się na siłach. Siedziałam na łóżku jak na szpilkach, czekając aż mnie wypuszczą. I w końcu nadeszła ta chwila kiedy wyjęli mi igłę, swoją drogą to pierwszy raz w życiu byłam podłączona do kroplówki...Wróciłam do domu cała zadowolona.. Nawet czekanie na Sol i Kaleba pod szpitalem nie naruszyło mojego samopoczucia, a nawet dobrze się stało gdyż... Po wypisaniu, zapłaceniu rachunku za ekskluzywną noc w białym pokoju z wrażeniami gratis i odebraniu leków, usiadłam na ławeczce koło drzwi wejściowych. Po kilku minutach dosiadła się do mnie pani, która sprzedaje owoce na ulicy. Był ciepły dzień a ona wyglądała na spragnioną i zmęczoną więc „załyczyłam” troszkę wody, którą Gallegos przywieźli mi ostatniego wieczoru, po czym dałam butelkę kobiecie. I nagle na zewnątrz wyskoczył asystent lekarza i prosi mnie żebym pokazała mu leki, które mi dał. Pokazałam mu jedne, potem drugie, które na marginesie wydało mi się dziwnym, że dali mi zapasu na 5 tygodni. Tak myślałam, że za dużo mi dali tych pigułek, gdy asystent lekarza zobaczył pudełko tabletek, pokiwał głową i przyniósł mi te same (ufff) tyle że na 10 dni, zamiast na 35. Jak się okazuje, czasami czekanie wychodzi na dobre. Pani „owocówka” ugasiła pragnienie, asystent lekarza nie stracił 25 pigułek a ja nie przedawkowałam ;) Po kilku dniach byłam już w pełni sił. Dzięki wszystkim tym, którzy w tym trudnym dla mnie czasie, ciepło o mnie myśleli i wspierali modlitwą. Jesteście niezastąpieni!