Uganda niewiele różni się od Rwandy, morze ubóstwa i potrzeb zalewa to miejsce. Ludzie są serdeczni i ku mojej miłej niespodziance, wielu mówi po angielsku. Od miasteczka rozchodzi się wiele dróg, które prowadzą do buszu, gdzie mieszkają ci najubożsi. Mieszkanie w którym się zatrzymałam jest na uboczu, jakieś 3 km od głównego skrzyżowania. Wraz z dziewczynami codziennie pokonujemy ten dystans, po drodze poznając najbliższe sąsiedztwo, które jak się okazało jest miksem różnych religii. Mimo wszystko jednak, gdy muzułmańskie dziecko choruje, mama nie wzbrania się modlitwy o nie w imieniu Jezusa. Takie sytuacje skłaniają mnie do rozmyślania o ubóstwie, przesiąkniętym desperacją, które skłania tych ludzi do tego, by zwrócić się o pomoc do nieznanego Boga. Shakila Angel po dwóch dniach była całkowicie uzdrowiona ;)
Shakila Angel z mama w tle ;)
Przez pierwsze dni, nasza czwórka, czyli Paula, Eunika i Adam, który również jest wolontariuszem w „Bringing Hope to the Family”, jeździliśmy do pobliskiej wsi, gdzie w buszu malowaliśmy szkołę. Niektóre klasy szkolne były siedziskiem szczurów/mysz (ilość kup na to wskazywała) i robaków – na samo wspomnienie się wzdrygam. To była nużąca praca, po kilku dniach przyznam się, że miałam dość malowania. Nie mniej jednak, mimo kiepskiej kondycji ścian, po odmalowaniu efekt był zadziwiający. W drodze do szkoły, idąc najgorszą ulicą w Kaihurze (jak to skomentowała Paula), mijaliśmy dzieci, które ze swoimi rodzinami mieszkają w buszu. Podekscytowane dzieci zawsze radośnie za nami krzyczały „how are you”, czasami przybiegając i witając nas uściskiem dłoni. Gdy nie zapomniałyśmy cukierków z domu, rozdawałyśmy je napotkanym skarbom, które z geście wdzięczności często przyklękały. Na początku czułam się niewygodnie, nie rozumiejąc że ten gest jest częścią tutejszej kultury i oznacza szacunek i respekt do osoby przed którą się kłania. Ta wiedza, stłumiła moje wewnętrzne oburzenie i teraz sama kłaniam się przed każdym kto mi się kłania. Jednego dnia, zabrałyśmy cukierki ciastka i mleko, ciuchy, które Płock wysłał w paczce z przyborami szkolnymi, kupiłyśmy kilka par klapek (dzień wcześniej zmierzyłyśmy patykami stopy dzieciakom) i zawiozłyśmy do buszu. Ależ była radość, cudowne doświadczenie, jedno z moich ulubionych tutaj. W Kaihurze jest również sierociniec, w którym Paula ma chłopca, którego sponsoruje. W domu tym mieszka około 50 dzieciaków, z czego spora część to maluchy do 2 roku życia.
Dzieciaki z sierocinca w Kaihurze - lunch time
Najgorsza ULICA w Kaihurze ;)
Chlopiec z buszu
Poza tym w Kyenjojo i okolicach są jeszcze dwa sierocińce, z których dzieci są sponsorowane przez polaków. W każdym tygodniu odwiedzamy te miejsca, spędzając czas z dzieciakami, prowadząc studium biblijne z nauczycielami z różnych szkół w trzech wsiach i usługując w okolicznych kościołach. Najczęściej wychodzimy rano i wracamy do domu późnym popołudniem, intensywność dni powoduje że czas mija mi tu szybko. Czasami tyle się dzieje na przestrzeni dni że trudno mi uwierzyć, że dopiero miesiąc jestem w tym miejscu. Praca tutaj bardzo różni się od tej w Rwandzie, głównie dlatego, że zakres działania sięga dalej niż tylko miejsce zamieszkania. Mam ogromną frajdę z poznawania okolicy i jej mieszkańców, sprzedawców, sąsiadów z podwórka, dzieci z ulicy. Pewnego dnia spotkałam Johna, chłopca który na ulicy zwrócił moją uwagę. Jak wiele tutejszych dzieci miał obdarte ciuchy i był bez butów, ale jako jedyny, nie narzucał się i nie żebrał, ale zwyczajnie obdarzał mnie ciepłymi uśmiechami. Na chwilę zgubiłam go z oczu, ale kiedy znaleźliśmy się ponownie, zabrałam go do domu by dać mu plecak, piórnik, nową koszulkę i buty, które jak się okazało pasowały prawie idealnie. Na drugi dzień wrócił w nowej koszulce i klapkach by się przywitać. Nakarmiłam go a potem siedzieliśmy sobie miło spędzając czas na rozmowie (a raczej próbach rozmowy), czytaniu biblii w rootoro i modleniu się o chorą sąsiadkę.
John ;)
Codziennie kraj ten zadziwia mnie swoją innością, klimatem którego nie jestem wam nawet w stanie porównać do czegoś w Polsce. Na poczcie nie ma znaczków, w kafejce internetowej często nie ma internetu lub prądu co jest jednoznaczne z brakiem sieci w kafejce, na stacji benzynowej nie ma paliwa, każdy chodzi i jeździ jak chce, a fakt że jest tu ruch lewostronny jeszcze bardziej robi wrażenie totalnego chaosu. Lokalni, a zwłaszcza dzieci wciąż zaczepiają nas na ulicy, chociaż z każdym dniem zwracamy na siebie coraz mniejszą uwagę. Mimo tej „egzotyki” czuję się tutaj coraz bardziej swojsko, mimo barier językowych coraz śmielej targuję się na markecie, nie lubię gdy z powodu koloru skóry chcą mnie oskubać z pieniędzy. Bose, półnagie dzieciaki z sąsiedztwa nabrały śmiałości w naszym towarzystwie. Jednej soboty poszłyśmy nawet do jednej sąsiadki na lunch. Gospodyni i my przygotowaliśmy coś do jedzenia i tak przy posiłku miło spędziliśmy czas.
Jesteśmy na przełomie pory deszczowej i suchej. Coraz rzadziej pada deszcz, co sprawia że kurz uliczny, który porywany w górę przez przejeżdżające motorynki i samochody unosi się w powietrzu niemal nieustannie, okrywa jakby swoim płaszczem przydrożną zieleń, która z każdym dniem jest coraz bardziej brązowa. Zazwyczaj jestem zlana potem zanim jeszcze wyjdę z domu, dni bywają bardzo upalne. Czasami jest tak gorąco że mimo tylko zimnej wody, wieczorami jest ona tak nagrzana słońcem że wydaje się ciepła. Hmmm a może woda jest wciąż zimna, tylko nagrzane słońcem ciało daje mi takie złudzenie...
Na razie to tyle kochani. Pozdrawiam was cieplo ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz