Dużo czasu minęło od ostatniego posta i dużo rzeczy się działo w tym czasie. Na wizycie Jessi i Danieli się nie skończyło bo w zasadzie przez ten wakacyjny czas (czerwiec,lipiec, sierpień) prawie non stop mielismy gości. Pozwolcie że cały ten okres wizyt opisze w jednym może dwóch zdaniach. Każda grupa odwiedzających była niesamowita, wniosła wiele radości i zabawy. Ludzie ci błogosławili nas bardzo swoją obecnością, dzieciaki swoją swieżością, kreatywnością i darami które przywozili ze sobą.
Obecnie od kilku tygodni jesteśmy w naszym pierwotnym składzie czyli Tyrellsi i ja. Miło mi było wrócić do naszej dziennej rutyny. Życie płynie sobie pomalutku...każdy dzień przynosi jakieś niezapomniane chwile, zadziwiające zjawiska, ludzi.. Kocham poranki spędzane w kuchni z mamkami i niektórymi dzieciakami które pomagają nam w obieraniu warzyw ( na początku po dwóch godzinach obierania robiły mi się pęcherze na palcach hehe)..przyglądanie się im podczas żywych konwersacji, śpiewanie pod nosem albo rzucanie w siebie obierkami, klejąc głupa że to nie ja. Słyszeć dzieciaki za oknem, które około 7 rano zamiatają podwórko śpiewając „Indescrabible you are amezing God”. Bardzo lubie jak Abby krzyczy z drugiego końca podwórza „Hi auntie Wiora” głosem i tonem takim jakby złapała mnie na czymś na gorącym uczynku ale jednocześnie z uśmiechem anioła na twarzy. Lubię jak czasami wracając ze szkoły gromada okolicznych dzieciaków otacza mnie i tak maszerujemy śpiewając „I will fallow the Lamb wherever He goes” Lubię dostrzegać ludzi i to co się dzieje dookoła, mężczyznę na rowerze, który mimo tego że pedałuje do tyłu jedzie do przodu, ludzi którzy na swoich głowach noszą najróżniejsze przedmioty, kilka krzeseł na jednej małej głowce, dwie skrzynie z Fanta (ogromny ciężar), drewniane pale które swoją długością przewyższają wzrost człowieka dwukrotnie, człowieka na rowerze z pudłami dwa razy wyższymi od niego a na pudłach, bez zażenowania czy strachu przed upadkiem siedzącego kolegę (myśle ze wysokość od ziemi była około 5 m), człowieka bez nóg, który na swoich rękach przechodził przez jedną z bardziej ruchliwych ulic Kigali. Czasami szukałam w życiu cudu, czegoś spektakularnego, czekałam na jakieś wielkie zmiany nie zauważając że życie jest cudem, jest czymś spektakularnym , niepojętym, w którym nieustannie się coś dzieje, co jeśli zechce może przynieść wielkie zmiany..czy widzisz to?
Ostatnio w środe byłam na targu wraz z Beatrice - jedną ze starszych dziewczynek. W drodze powrotnej jak to mam w zwyczaju pozdrowiłam grupe tutejszych kobiet. Jak tylko je minęłyśmy kobiety zaczeły ze sobą rozmawiać, komentując że muzungu muszą kochać ludzi bo zawsze pozdrawiają ich na ulicy...wow, coś jednak musi być w tym banalnym ulicznym pozdrowieniu jeśli zasługuje ono na takie świadectwo z ust nieznajomych ludzi.
W międzyczasie Isaac wysłał mnie na 4 dniową konferencję dla ludzi pracujących z młodzieżą, organizowaną przez Brytyjczyków. Mimo tego iż jestem w Afryce byłam torszkę zdziwiona że po raz kolejny jestem jedynym muzungu...wszyscy uczestnicy byli lokalni. Czas wartościowy, towarzystwo interesujące a na zakończenie nawet dostałam Dyploma ;) Po raz kolejny fascynujace dla mnie było obserwować kulture, ludzi, podczas rozmów, współpracy w czasie ćwiczeń grupowych. Widzicie, afrykańczycy to głośni ludzie, bardzo entuzjastyczni i jak już przyłożą do czegoś ręce to są bardzo zaangażowani...no dobrze muszę wam napisać chociaż jedną zabawną sytuacje która mi się przytrafiła. Jednego dnia moja grupa miała przedstawić scenkę w której jedna osoba była nauczycielem a reszta grupy dziećmi. No i teraz o tym ich entuzjaźmie i zaangażowaniu. Ponieważ było to jedno z ostatnich ćwiczeń tego dnia byłam już trochę zmęczona..siedziałam więc cichutko pomiędzy dwoma kobietkami. Grupa się zaangażowała, nie ma to tamto..prowadzili rozmowy, powiedziałabym nawet, że zachwywali się i wysławiali jak małe dzieci..w końcu jedna z kobiet powiedziała do mnie „ty nie jesteś jak dziecko!!” powiedziałam grzecznie, że jestem tyle że może nadąsane, jednocześnie w myślach życząc sobie by dała mi święty spokój...ale to nie wystarczyło..jedna wyrywała mi notatki z ręki, a druga pięścią zaczeła mnie popychać jakby prowokując do bójki. No cóż, po takie akcji nie wiele musiałam udawać;) Na ratunek przyszedł mi nauczyciel.
Od jakiegoś czasu z pomocą mama Jo zajnowałyśmy się projektem „KOZA”. Streszczając jego ideę , powiem wam, że jest to akcja, która ma na celu błogosławić lokalnych ludzi. Pierwotnym planem było obdarowywanie jedzeniem, ale po pierwszym spotkaniu z panem z lokalnych władz, który zasugerował żeby zamiast jednorazowego jedzenia rozdawać ludziom kozy, które będą trwalszym dobrem, uznaliśmy że to dobry pomysł. Od jakiegoś czasu więc próbujemy wdrożyć go w życie...Słyszeliście może o tym że na zachodzie ludzie mają zegarki a w Afryce czas? Zanim doszło do kroku drugiego „wizyty u rodzin” operacji „Koza” minęło trochę czasu gdyż spotkania były odwoływane kilka razy. Nie mniej jednak kilka dni temu z listą najbiedniejszych rodzin w rejonie, wraz z mama Jo udałam się do wioski w której będziemy działać. Zabawną sytuacją po drodze było, kiedy lokalne dzieciaki ku mojemu zaskoczeniu nie wołały mnie muzungu. Niespodziewanie w powietrzu unosiło się zaczepne wołanie HEJ KOREA KOREA ;) Zdziwiłam się, tego dnia Tate nie zaplotła mi włosów a dzieci były na tyle małe, że nie wyglądały na takie co obczajają temat populacji ludzkich , więc skąd ta Korea? Mama Jo wyjaśniła mi mój dylemat..niedaleko od wioski koreańczycy rozpoczeli projekt budowy szpitala, a przy tym prowadzą tam przedszkole dla dzieci z wioski. Po jakiś 20 min marszu dotarłyśmy na miejsce. Chyba nie powinnam być bardzo zaskoczona tym, że akurat w tym czasie odbywało się spotkanie całej wioski z szefem całego sektora. Ponieważ nie mogłam wyciągać ludzi ze spotkania zaproszono mnie na nie, z prośbą o krótkie przemówienie do ludzi. Hahaha nie mogłam nic na to poradzić że buzia mi się śmiała...w życiu nie przepuszczałabym, że będę miała okazje mówić do rwandyjskiej ludności w samym środku Afryki..dosłownie w środku. A pewnie że przemówie do ludu, a co..kto ma uszy niechaj słucha co Duch mówi ;) Gdy zostałam przedstawiona, oddano mi głos..zaczęłam od kilku zwrotów grzecznościowych które byłam w stanie zapamiętać do tej pory, po czym zaczełam dzielić się sercem, myślę że każdego kto przyczynił się do tego bym mogła znależć się w tym miejscu. Powiedziałam im że operacja „Koza” nie może być ludzkim pomysłem i nie jest to kwestia tego że „jesteśmy tacy dobrzy” ale jest to tylko i wyłącznie Boże działanie. Bo tylko Bóg jest w stanie poruszyć serce ludzi z kraju o którym istnieniu połowa z słuchaczy nie ma pojęcia, by dobrowolnie dali pieniędze dla ludzi, których nigdy nie ujrzą na oczy. Powiedziałam im, że ta symboliczna koza jest Bożym „nie zapomniałem o tobie i kocham cię” dla każdego z nich, o tym że Bóg widzi ich i chce im błogosławić! Nie jestem osobą która w publicznych wystąpieniach czuje się jak ryba w wodzie, nie wspominając już o moich słabościach, które nie dają o sobie zapomnieć, ograniczeniach i lękach które w obliczu takiego działania uświadamiają mi na nowo i na nowo jak Niepojęty jest mój Bóg, który właśnie w tych miejscach słabości objawia się i chce działąć. W takich okolicznościach nie ma miejsca na arogancję czy chlubieniem się swoją „wspaniałością” czy dokonanym czynem...w takich okolicznościach pozostaje tylko miesjce na chwałę i dziękczynienie Tacie! Po spotkaniu zaczęłyśmy odwiedzać rodziny. Lepianki z dziurawymi dachami, lub szparami w ścianach, domy bez drzwi i okien były zamieszkane głównie przez sieroty i wdowy. Nie byłyśmy w stanie odwiedzić każdego, gdyż słońce już zaszło, a niekórzy z wybranych mieszkali na przeciwległym wzgórzu. Na informacje, że nie odwiedzimy wszystkich, jedna wdowa, która była niczym nasz cień, z drżeniem w głosie zapytała czy nawet jeśli jej nie odwiedzimy to czy i tak otrzyma kozę. Kochani, wszyscy wy, kórzy kupiliście pocztówki, które sprzedawałam będąc w Polsce i wszyscy wy którzy daliście pieniądze na tą akcję, wasza hojność dotarła do Afryki, wpływając na wielu ludzi i ich życie. Nie tylko materialne, obdarowaliście tych ludzi nadzieją i radością. Dziękujemy!
Ponieważ w Afryce nie istnieje słowo „natychmiast „ czy też „niezwłocznie”, za dobrych kilka dni przejdziemy do etapu trzeciego i już ostatniego, którym jest podarowanie kóz.
Pozdrawiam was ciepło i do napisanka
Koza z woza, babie lżej.
OdpowiedzUsuń