Minęło trochę czasu od ostatniego posta i chociaż wiele się działo to nie wiem za bardzo co napisać..albo raczej od czego zacząć. Może zacznę od zeszłorocznych Świąt...chociaż minęło dopiero kilka tygodni, brzmi to jakby były one dawno dawno temu i prawdę mówiac, tak też to odczuwam...a wy?
Zanim nastały Święta, wydawało mi się że w miejscu w którym temperatura powietrza w ciągu roku za bardzo się nie zmienia ale utrzymuje w granicach 20-30 stopni, gdzie nie ma choinek (chociaż w Kigali można było spotkać ulicznych handlarzy ze sztucznymi choinkami), i centrów handlowych w kórych ludzie omamieni zakupami i okazjami świątecznymi nie zauważają bliźniego, nie da się odczuć tego przedświątecznego szału przygotowań, który co roku wprawia w zachwyt lub też w rozpacz wielu muzungu. I chociaż szał ten nie jest tak silny jak na zachodzie, przygotowania przypominające o tym, że jest to czas świąteczny miały miejsce. W ostatnią środę przed Wigilią ceny na targu w Nkoto podskoczyły, wydawało się też, że jest więcej ludzi, przeciskających się między sobą. Czasami wydaje mi się, że ten targ jest pewnego rodzaju tygodniową atrakcją, na której pojawiają się wszyscy lokalesi nie zależnie od tego czy kupują, sprzedają czy też nie. Dzień przed Wigilią wraz z dzieciakami przystroiliśmy kilka drzew przed budynkiem kościoła. Za ozdoby mieliśmu papierowe łańcuchy, które wcześniej zrobiliśmy, kilka bombek zeszłorocznych oraz srebrne i czerwone świecące łańcuszki, które przywiozły ze sobą dwie dziewczyny z USA, które też zostały z nami przez 10 dni. Jedną z większych ozdób były czerwone lampki, które owineliśmy wokół krzyża na dachu naszego kościoła. Okazało się, że świecący lub migocący krzyż (w zależności od ustawień;))wywołał niemały szok i zamiesznie pośród lokalnych mieszkańców. Doszły do nas bowiem wieści, że pierwszego dnia gdy zapadł już zmierzch, na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy a budynek kościoła zniknął w cieniu nocy, sąsiedzi i mieszkańcy wsi lekko się przerazili, gdy na niebie ujżeli świecący na czerwono krzyż. To zjawisko wywołało lekkie poruszenie wśród tubylców oraz zrodziło myśl, którą dało się słyszeć tu i tam, że Jezus powrócił.
Przy „wigilijnym stole „ zasiedliśmy koło godziny 14.30, czyli w czasie kiedy w rodzinnym domu mamutka pewnie wyrabiała pierogi albo pozbawiała ostatniego tchnienia świątecznego karpia. Kiedy my zakończyliśmy nasze wigilijne party, na niebie pojawiła się pierwsza gwiazdka, czyli według tradycji moja rodzina zasiadła do stołu. Głównym i jedynym daniem tego dnia było mięso z kozy, pieczone ziemniaki, zielona fasola i marchewka oraz surówka z kapusty. Dzieciaki bardzo się cieszyły...lubią mięso, każdego rodzaju mięso. Kiedyś Isaac zapytał Tate (babcię) jaki rodzaj mięsa lubi najbardziej. Babcia zrobiła wielkie oczy po czym zdecydowanym głosem odpowiedziała „meat is meat” i wszystko jasne ;). Podczas wigilii przygotowany był program artystyczny w którym i ja miałam swój udział. Wspominałam wam chyba że uczę się ichniejszego tradycyjnego tańca. Moje podekscytowanie było równie wielkie jak zdziwienie zaproszonych sąsiadów gdy zobaczyli mnie w tradycyjnym rwandyjskim stroju posód 8 czarnych kobiet..po raz pierwszy byłam białą owcą w stadzie ;) Cały taniec przebiegł świetnie i chociaż wchodząc na scenę potknęłam się przydeptując sobie za długą spódnicę, która dzięki Bogu pozostała na mnie, byłam z siebie dumna;)))).
Pierwszy dzień świąt był dniem rozdawania prezentów. Każde dziecko i pracownik otrzymał torbę wypełnioną jakimś ubraniem, zabawkami i słodyczami...Nawet do mnie (po świętach bo po świętach ale..;)) dotarła paczka z Polski...wielkie DZIĘKUJĘ dla mojej wspaniałej rodziny!!!! Paczka docierała do mnie przez miesiąc, odebrałam ją 30.12.2010...i jak się okazało kabanosy, które między innymi w niej były, traciły swoją ważnośc właśnie tego dnia...uśmiałyśmy się z Jeredą...ale meat is meat...nic się nie zmarnowało;).
Pierwszego dnia roku wrócili z wakacji Isaac, Serena i Henry. Super było ich zobaczyć po 6 tygodniowej przerwie. Kilka dni po powrocie wybraliśmy się z Isaac, Papa Jojo i Bishop na 8h wyprawę na południowy zachód Rwandy. To była świetna przygoda. Dzień zaczęliśmu o godzinie 4.30 rano. Dwie godziny jazdy po asfaltówce i sześć godzin po nierównych jak ciasto karpatkowe drogach, które prowadziły nas w głąb Rwandyjskich wzgórz. Przez to kilka godzin przemierzaliśmy przez dzikie rejony, w cieniu których ukryte były małe wioski, tętniące swoim afrykańskim, powolnym i dalekim od znanej nam cywilizacji życiem. Nawet nie wiem jak opisać piękno tego kraju...nie tylko zapierające dech krajobrazy się na nie składają...ale zapachy unoszące się w powietrzu, ziół, drzew i całej tej flory kóra ubiera kraj zielonym płaszczem...i chociaż wszystko jest zielone, zieleń ta przybiera tyle odcieni, że wydaje się kolorowa. Ludzie, których spotykałam, na wydawałoby się zapomnianych drogach, prawie zawsze dźwigający jakieś pakunki, kosze czy butle z wodą na głowie, dzięki czemu ręce pozostawały wolne i gotowe by móc przywitać mijającego sąsiada, czy pomachać mijającym w samochodzie muzungu – wszyscy piękni. Zrobiałm jakieś 650 zdjęć, z czego niestety jakaś połowa jest niewyraźna bo trzęsło nami w tym samochodzie okrutnie. Po południu wytrzęsieni, zakurzeni i szczęśliwi wróciliśmy do domu.
Dzisiaj rozpoczyna się kolejny rok szkolny, po trzy miesięcznych wakacjach dzieciaki wracają do szkoły. Wszystkie są wyjątkowe i ulubione. Nie wiem jak to do końca działa ale czuję to. Kocham to jak 3 letni Zach biega ogladając się za siebie..I to jak Abby chodzi, kręcąc swoją małą dupeczką, ale zarazem dając wrażenie że jest małym czołgiem, który staranuje wszystko co stanie na jej drodze. To jak Brook się skrada i wydląda wtedy jak szpieg z krainy deszczowców. Kocham to jak Cloude się śmieje i to jak Elias siada koło mnie, zadziera nogę, opiera się o moje kolana wtapiając się we mnie tak jakby wpasowywał swoją drobną sylwetkę w fotel. Lubię jak Arsen się na mnie wspina i jak Simon gdy jest podekscytowany skacze, klaszcze i w zasadzie używa całego swojego ciała by wyrazić zadowolenie...to jak Fiesto porusza się czasami jak Elastyna z Iniemamocni i jak Shema przechodząc leniwym krokiem w rękami w kieszeni, nie podnosząc wzroku, rzuca jakby od niechcenia, jednocześnie jednak zwracając się właśnie do ciebie „I love you” lub „God bless you”... po prostu Perełki.
Będę kończyć moi drodzy..
Trzymajcie się ciepło
Nie chcesz napisać książki? Cieszę się że Twoja opowieść wzruszająca a zarazem rozśmieszająca i krzepiąca trwa... Pisz częściej proszę! Kocham Cię Maleńka ;)
OdpowiedzUsuńWiolka! Ty ekstra piszesz!!! Usmialem sie ze hej. Prosze tylko nie przestawaj. Masz jeszcze przed soba wiele dni na afrykanskim ladzie, takze kilka postow na pewno zdazysz wrzucic na bloga. Plis!
OdpowiedzUsuńKocham cie biała owco :*
OdpowiedzUsuńElastyna też tam jest?! - janek
OdpowiedzUsuńJESTEŚ SUPER DZIEWCZYNKĄ PAN BÓG BĘDZIE TWOIM OPIEKUNEM KOCHAMY CIĘ
OdpowiedzUsuń